Często spotykaliśmy się w tym gronie, żeby razem tworzyć opowieści przygodowe. Z początku tak pospolita w nauce i tak rzadka w literaturze forma współpracy wydawała nam się oryginalną zabawą, sprawiająca przyjemność i nam, i naszym czytelnikom, ale stopniowo coś zaczęło się zmieniać. Nasze zdolności, wiadomości, temperamenty zespoliły się na tyle, że powstała jakby wspólna, samoistna osobowość, częściowo podobna do każdego z nas, lecz chwilami całkiem nam obca. Ze zdziwieniem zauważyliśmy, że narzuca nam ona swoją władzę. W żaden sposób nie chciała się ograniczyć do stworzenia kunsztownego pomysłu, pragnęła czegoś więcej i dla osiągnięcia tych wyższych celów wymagała od nas pełnego zaangażowania i ofiarności. Mieliśmy tylko dwa wyjścia: albo poddać się całkowicie tej nowej właściwości, albo się rozstać, żadna jednak z tych możliwości nam nie odpowiadała. Nikt by nie szczędził grosza dla zabawy w gronie przyjaciół, ale poświęcić cały swój kapitał po to, aby budować wspólnie zamki na lodzie — to już inna sprawa. Szale się wahały i ten wieczór mógł zdecydować o wszystkim.
A więc czuliśmy się wszyscy bardzo nieswojo. Nawiasem mówiąc obmyślanie fabuły przez całą naszą piątkę ujawniło pewną przedziwną właściwość myślenia. Z łatwością wpadaliśmy w tok cudzych myśli. Szybko bez zakłóceń rozwijały się sceny, rodziły się idee, a pomysły z niezwykłą lekkością przefruwały z rąk do rąk, wzbogacając się w locie. W takich chwilach przeżywaliśmy to szczególne, nieprzeciętne szczęście, jakie daje kolektywne myślenie.
A potem wszystko w zagadkowy sposób rozsypywało się w gruzy. Drobiazg, na którego wyjaśnienie jednostka straciłaby najwyżej sekundę, wymagał niesamowitych wysiłków. Jakb3’śmy gasili nawzajem swoje myśli. Otóż o ile rezonans s myśli wznosił nas do czegoś szczególnego, bajecznie kolorowego, to przeciwfaza nas dławiła.
Na nieszczęście praca owego wieczoru zaczęła się akurat od przeciwfazy. Wyobraźnia była ospała, wypowiadaliśmy drętwe słowa i było to nie do zniesienia jak koszmar. Patrzyłem na rażące światło nocnej lampki i myślałem: jest przecież tysiące zwykłych radości, po cóż mamy się męczyć dla czegoś iluzorycznego, najwidoczniej niedostępnego? Podejrzewam, że podobnie myślał każdy z nas.
— A jeśli nasz bohater zacznie w ten sposób… — wydusił z siebie Walery po kolejnej przygnębiającej pauzie.
Ale przerwał nam dzwonek w przedpokoju.
Szurając bamboszami wyszedł i zaraz wrócił, przepuściwszy przed sobą jakiegoś człowieka z teczką, która kiedyś była brązowa. Gość ukłonił się niezgrabnie i usiadł. Nie zdążyłem się zdziwić ta wizytą, gdy Walery już od progu przemówił pełnym przejęcia głosem: — Chłopaki, a gdyby tak…
To, co powiedział, było tak wspaniałym odkryciem, że — zapomniawszy o wszystkim — oniemieliśmy z zachwytu.
I zaczęło się. Z tego wieczoru zachowało się w mojej świadomości tylko ogólne wrażenie jakiejś pełnej napięcia rozkoszy, jakbyśmy szli pod górę i każdy krok otwierał przed nami pejzaże coraz bardziej urzekające swoją urodą. Nie było to już tworzeniem opowieści, po prostu widzieliśmy cudze życie aż do samej jego głębi, doznając prawdziwego wstrząsu przenikaliśmy w najskrytsze zamierzenia ludzi, którzy powstali w nieznany sposób, wpadaliśmy w zachwyt bądź przerażaliśmy się nagłą przemianą ich charakterów, chwytaliśmy ich gesty, słowa, i trzeba było tylko zapisywać, zapisywać, zapisywać, bo już nie wiadomo było, co jest bardziej realne — czy ten zadymiony pokój, gdzie siedzimy, czy tamten świat, który ożył w naszej świadomości.
I nie było już mnie, nie było nas, istniała tylko owa wspólna osobowość, w której roztopiliśmy się, która w dziwny sposób nas natchnęła i dała jakąś swoistą, nieporównywalną z niczym ostrość widzenia. W podobnym stanie nie byliśmy nigdy ani przedtem, ani potem. Stan ten wyjaśniał życie lepiej, niż setki podręczników, rozumieliśmy wszystko, nie było przed nami żadnych tajemnic, byliśmy wszechmocni jak bogowie.
Tylko w momencie jakiegoś spadku napięcia myślowego, kiedy ledwo, ledwo zarysowała się realność owego pokoju, w którym byliśmy, przypomniałem sobie o przybyszu i na ułamek sekundy zatrzymałem na nim wzrok. Siedział bokiem, mrużąc oczy i zacierając ręce, jakby chciał je rozgrzać przy ogniu. „Cudownie, cudownie” — szeptał. Nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć, lecz miałem wrażenie, podobne do tego, jakie wywołuje w nas widok starych, dobrze znanych rzeczy, nieważne nawet jakich. Wrażenie czegoś przytulnego, napawającego ufnością i zarazem niezbędnego. Mimochodem zdałem sobie sprawę, że jest w tym coś dziwnego. Podczas wytężonej pracy umysłowej obcy zawsze nam przeszkadza, a tutaj tego nie było.
Wszystko, cokolwiek robiliśmy tego wieczoru, było doskonałe. Nie pytaliśmy się wzajemnie, czy tak jak powinna, rozwija się fabuła przyszłego utworu, wiedzieliśmy bowiem, że może się ona rozwijać tylko w ten sposób. Nie dobieraliśmy wyrazów dla opisów, przychodziły same, jedynie trafne, płonące wewnętrznym blaskiem.
I zakończywszy przed piątą nad ranem, wiedzieliśmy, że zrobiliśmy wszystko, inne rzeczy były zbędne; to najważniejsze, co daje utworowi głębię i autentyczność, już zostało zapisane.
Popatrzyliśmy na siebie nawet z pewnym rozczarowaniem. Nie chciało się nam mówić. Byliśmy obezwładniająco wyjałowieni. Poczciwiny z teczką już nie było w pokoju, zniknął niepostrzeżenie. Ubraliśmy się i zaczęliśmy się żegnać, nikt o nim nie wspomniał ani słowem.
Pan domu, narzuciwszy na siebie palto z wąskim aksamitnym kołnierzem, odprowadzał nas na ulicę. Dopiero w skrzypiącej windzie zapytałem go od niechcenia:
— Walery, kim jest ten twój przyjaciel, który przesiedział z nami cały wieczór?
Walery spojrzał zaskoczony.
— Mój przyjaciel? Widziałem go po raz pierwszy. Przyszedł do któregoś z was…
Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Wyjaśniło się, że nikt przedtem tego faceta z teczką nie widział na oczy.
— Jak to się mogło stać? — z zakłopotaniem zapytał Walery. — Coś nieprawdopodobnego!
— Ale przecież tyś go wpuszczał — odparowaliśmy chórem.
Wyczytaliśmy nagle z jego oczu, że usiłuje sobie coś przypomnieć.
— No tak… ja go wpuściłem.
— O nic nie pytając?
— Przywitał się… Chciałem go zapytać, gdy nagle olśnił mnie pomysł w związku z fabułą i zupełnie machinalnie przepuściłem go do przodu… A potem jakby przestał dla mnie istnieć…
— Wszystko jasne! — zreasumowałem, tłumiąc ziewanie. — A może by ktoś jednak coś niecoś wytłumaczył?
Staliśmy w westybulu, z lewej strony były drzwi do sklepu rybnego, z prawej do mleczarskiego, tak że w kiepsko oświetlonym korytarzyku pachniało jednocześnie i mlekiem, i rybami. Nikt z nas niczego nie potrafił wyjaśnić. Wiadomo było tylko jedno, że tak po prostu do nieznajomych ludzi nikt nie przychodzi i nie zasiaduje się do rana. Dalej wszystko się gmatwało.
Najbardziej zdumiewającym jednak był fakt, że ta zagadka jakoś nieszczególnie nas pasjonowała. Do takiego nastroju było nam daleko.
— Tworząc przygodę, sami zetknęliśmy się z nią oko w oko — zażartował ktoś ospale.
Troszkę jeszcze porozmawialiśmy o tym, co się zdarzyło, i rozstaliśmy się, wymieniając między sobą znużone i zarazem zakłopotane uśmiechy.
Minęło wiele miesięcy, które ani o włos nie zbliżyły nas do wyjaśnienia zagadki, kiedy nagle w biały dzień zetknąłem się z naszym nieznajomym na ulicy.