Выбрать главу

To dziwne, ale poznałem go od razu, chociaż był w starym, suto marszczonym półkożuszku, który sprawiał, że jego krępa figura wydawała się jeszcze bardziej przysadzista. Przecież przed spotkaniem wcale nie byłem pewien, że poznam go nawet w owym dwurzędowym garniturze, w którym był wówczas.

— Dzień dobry. Chciałbym pana o coś zapytać. — Zdecydowanie podszedłem do niego, gdyż jego spojrzenie, skierowane ku mnie, rozwiało ostatnie wątpliwości.

Nieśmiało spojrzał na mnie zadzierając niemal głowę do góry, ręka z podniszczoną teczką drgnęła, jakby się chciał nią zasłonić.

— Dzień dobry — powiedział cienkim głosem. — Jak się powodzi waszej opowieści?

— Doskonale — odparłem, ani trochę nie przesadzając. — Ale przepraszam za natręctwo, kim pan właściwie jest?

— Nazwisko mam niepozorne… Fiediaszkin… Piotr Pietrowicz.

Twarz idealnie harmonizowała z nazwiskiem. Brwi i rzęsy pożółkłe, wyblakłe, policzki starcze, zwiotczałe, i nos jak kartofel.

— Będzie pan mnie zaraz wypytywał… — powiedział ze smutkiem Fiediaszkin, unikając mego wzroku. — Może nie warto? Najważniejsze, żeby nowela się udała…

Obejrzał się nawet, szukając możliwości zagubienia się w tłumie. Nie miał jednak wyjścia — przyparłem go niechcący do ogrodzenia przy chodniku.

— Proszę mi wybaczyć, Piotrze Pietrowiczu, ale sam pan przecież rozumie, co wzbudziło moje zainteresowanie. Na moim miejscu pan by również…

— Rozumiem, rozumiem, ale niczego wyjaśnić nie mogę.

— Nie chce pan?

— Nie mogę, słowo honoru. A zresztą, czy wam źle było ze mną? Po cóż wam jeszcze wiedzieć cokolwiek?

Uwielbiamy tajemnice w książkach, ale w życiu ich nie znosimy. Nie jestem wyjątkiem. Koniec końcem i książkowe tajemnice lubimy tylko dlatego, że na ostatnich stronach zostają one ujawnione.

— Nie ma mowy — powiedziałem stanowczo, choć uświadomiłem sobie niezręczność sytuacji. — Pan musi mi to wytłumaczyć.

Jego zaokrąglona figura skuliła się jakoś, nawet na półkożuszku przybyło fałd.

— Pan i tak nie uwierzy — rozejrzał się smutno.

— Ależ słucham…

— A więc wy sami mnie wezwaliście…

— My?

— Wasze myśli.

Mimo woli drgnąłem. Przez jego wargi przemknął od razu smutny i jednocześnie triumfujący uśmiech.

— No widzi pan, uprzedzałem przecież. Nie powinniście wszystkiego wiedzieć.

No, to jestem w domu. Fiediaszkin miał małego chyzia. Znowu wziąłem się w garść i powiedziałem już spokojnie.

— Niech pan mówi dalej.

Ale gdzież tam, w ogóle nie chciał gadać, myślał, że teraz to go już puszczę. Próżna nadzieja. Sam nie wiedząc czemu, gotów byłem wziąć go za kołnierz wysłużonego półkożuszka, aby jak najprędzej wytrząsnąć z niego wyznanie. A on wystraszył się nie na żarty, jakby rzeczywiście przeczytał moje myśli.

— Nie trzeba! — wrzasnął. — Pan siebie zamrozi. Powiem już, nie ma rady, a potem się rozstaniemy, zgoda? Ach, młody człowieku, jak pan nierozsądnie postępuje ze swoim mózgiem.

— Więc pan jest telepatą. Proszę dalej.

— Skądże znowu! Nie potrafię czytać myśli. Za to wyczuwam je, kiedy one… Rozumie pan, ja, oczywiście, jestem człowiekiem nieuczonym… Ale jeśli ktoś myśli, to w jego mózgu jakieś… tam… potencjały zmieniają się, zachodzi promieniowanie. I kiedy rozgorzeje myśl, gdy ona coś tworzy, to wydziela… ciepło. Wie pan, takie błogie, przytulne ciepło. No, tego ja prawie nie zauważam, tylko w ogóle tło, że tak powiem… Otóż jeśli ona szczególnie się rozpala, jak wtedy u was, to mnie tam właśnie ciągnie.

— Wszystko to jest ciekawe — przerwałem niecierpliwie. — I prawie nie pozostaje w sprzeczności z nauką. Ale za to pan sam sobie przeczy.

— Jak to? Nic podobnego.

— A jednak to prawda. Kiedy pan przyszedł, nasze myśli dymiły, nie dając płomienia. Czadziły. A więc jak?

Fiediaszkin speszył się. Mnie ten swoisty postrzeleniec zaczynał się podobać. Był nie tylko nieszkodliwy, lecz wprost wzruszający w swoich fantazjach. A mimo wszystko dlaczego przyszedł właśnie do nas?

— Nie ma tu żadnej sprzeczności — rzekł niepewnie. — Niechże pan tylko nie przyjmie tego za chełpliwość…

— Bynajmniej.

— Co pan widzi dokoła?

Niedołężnie powiódł ręką wokół. Machinalnie prześliznąłem się wzrokiem po zatoczonym przez niego półkolu. Pogrążeni w swoich sprawach i kłopotach śpieszyli zasępieni ludzie, jak psie ogonki wiły się dymki spalin samochodowych, po gzymsach dostojnie kroczyły gołębie, zgrzytał tramwaj skręcając w aleje.

— Otóż wokół tego wszystkiego krąży obłok myśli — tajemniczo zniżywszy głos powiedział Fiediaszkin. — Ale wyraźnych punktów wskazujących na to, że tworzy się właśnie coś nowego i doniosłego, na razie jest niewiele. Dlatego każdy języczek płomienia jest tak drogocenny. Posiadam właściwość… Tylko znowu niech pan nie myśli, że to przechwałki… Moja obecność od razu roznieca ogień. Czyż wy sami tego nie zauważyliście? Nie! Nie! — krzyknął, jakby się broniąc. — Sam jestem niczym, buchalterem na emeryturze, ale posiadam taką właściwość, że pomagam innym myśleć. Dlatego do was właśnie przyszedłem. Chodzę zresztą do wielu, tak trzeba, i im jest dobrze, i mnie, wszystkim ludziom to odpowiada. Nie wierzy pan?

Oczywiście nie uwierzyłem. Nie wierzyłem ani odrobinkę. A mimo to moja niewiara miała już maleńką rysę: jego słowa w zasadzie mogły wyjaśnić wszystko, co się zdarzyło z nami owego wieczoru.

— Wspaniale — wpadłem na pomysł. — Niech pan zademonstruje.

— Po co? — powiedział zmartwiony, przestępując z nogi na nogę. — I tak pan nie uwierzy.

— Uwierzę — zaoponowałem z uporem i wbrew wszelkiej logice byłem prawie pewien, że tak się właśnie stanie.

— To chodźmy — pokornie zgodził się Fiediaszkin.

Zbyt się zdziwiłem, aby protestować. Skręciliśmy w jakiś zaułek, potem w drugi, trzeci. Fiediaszkin szedł nieszybko, lecz dostatecznie pewnie, tylko jego twarz przybrała zdecydowany wyraz, jakby słuchał jakiejś dalekiej muzyki.

— Dokąd właściwie idziemy?. — nie wytrzymałem wreszcie.

— Proszę nie przeszkadzać — nagle dosyć ostro powiedział, Fiediaszkin. Ale po chwili bąknął zmieszany. — Proszę mi wybaczyć… Ja przecież sam nie wiem, gdzieś tutaj… Oczywiście, moglibyśmy zajść do instytutu obok, tam również… Lecz tam nie wpuszczają bez przepustek. Ale to już blisko.

Machnąłem ręką i tylko się zdziwiłem, jak mogłem wdać się w tak fantasmagoryczną awanturę.

Wkrótce szliśmy już po podwórzach, przez jakieś przejścia, potem zaczęliśmy wchodzić po schodach, najbardziej przeciętnych, z papierkami i różnymi odpadkami przy otworach zsypu.

Fiediaszkin zatrzymał się przed drzwiami na szóstym piętrze.

— To tutaj.

Wyraźnie denerwował się, wargi mu pobladły, a głowę usiłował wciągnąć w kołnierz półkożuszka.

Dzwonek zadźwięczał niepewnie.

Drzwi otworzył nachmurzony chłopak w sportowym garniturze.

— Panowie do kogo? — zapytał jakoś obojętnie.

Popatrzyłem na Fiediaszkina. Wzbudzał litość.

— Otóż chcielibyśmy… — wybełkotał drżącym głosem. — Jesteśmy z… Przecież państwo nad czymś pracujecie?

— Pracujemy — potwierdził chłopak.

I nagle coś zmieniło się w jego twarzy. Pojawił się na niej wyraz absolutnego skupienia i pełnej izolacji od reszty świata. Taka właśnie była twarz Walerego Granatowa, kiedy owego wieczoru wrócił do nas z przedpokoju.