— Dobra, wytłumaczy pan potem — burknął niecierpliwie chłopak i gotów byłbym przysiąc, że już nas nie widzi i nie myśli o nas. Było to bardziej niż dziwne.
Nie raczył nawet zaczekać, aż się rozbierzemy, i zniknął za drzwiami, skąd rozległy się okrzyki, śmiech, a następnie wszystko ucichło. I kiedy weszliśmy, zobaczyliśmy trzech młodych ludzi, pochylonych nad stołem, gdzie były rozłożone jakieś rysunki techniczne. Zresztą rysunki poniewierały się również i na podłodze.
Następna godzina była najbardziej fantastyczna ze wszystkich dotychczas przeze mnie przeżytych. Ja i Fiediaszkin siedzieliśmy cicho w kącie, a młodzieńcy, nie zwracając na nas uwagi, pracowali z wściekłą zawziętością. Paliłem nerwowo, spodziewając się, że lada chwila wyrzucą nas na zbity łeb. Ale my ich nic nie obchodziliśmy i możliwe, że gdyby nawet wówczas zjawił się sam Napoleon, nie odwróciłoby to ich uwagi. W telegraficznym skrócie wymieniali między sobą niezrozumiałe dla mnie terminy radiotechniczne, nieraz obrzucali się wyzwiskami, ale przeważnie pisali w milczeniu i w całym ich zachowaniu nie było niczego zewnętrznie podniosłego tylko najgłębsze skupienie. Fiediaszkin bynajmniej nie triumfował, wpadł w milczący zachwyt, promieniował wprost upojeniem, wyraźnie kochał tych chłopców, o mnie po prostu zapomniał.
Potem nagle wziął mnie za rękę.
— Chodźmy, oni już kończą.
— Co oni robią? — wyszeptałem.
— Skąd mogę wiedzieć? — również szeptem powiedział Fiediaszkin. — Dokonują jakiegoś wynalazku. Chodźmy, chodźmy już na Boga.
W pełnym oszołomieniu zbiegłem ze schodów.
— Dobrze wypadło — mamrotał Fiediaszkin, potykając się o stopnie. — Oni dziś dokonali czegoś wielkiego… To cudownie, że nas wpuścili. Wie pan, bywa i tak, że nie wpuszczają. Co prawda rzadko, gdyż zwykle ja od razu jakoś na nich działam…
Nie wsłuchiwałem się zbytnio w jego mamrotanie, gdyż próbowałem uporządkować jakoś swoje myśli i częściowo mi się to udało. Taka operacja jest po prostu niezbędna, spełnia ona rolę swoistego odruchu obronnego. Każdy najbardziej niesłychany cud przede wszystkim staramy się wtłoczyć w ramy czegoś znanego, aby uwolnić swój umysł od nadmiernego ciężaru. Następnie, przywyknąwszy nieco, nabieramy odwagi.
Tok moich myśli, podczas gdy wlokłem się za Fiediaszkinem, był mniej więcej następujący. Jemu wcale nie brakuje piątej klepki. Jego obecność widać rzeczywiście pobudza zdolności twórcze. Przypuśćmy. No i cóż z tego? Dla milionów ludzi jest to, można powiedzieć, obowiązek zawodowy. Nauczyciele sami nie produkują ani dóbr materialnych, ani wartości duchowych. Są tylko przekaźnikami wiedzy i — co najważniejsze — stymulatorami intelektualnego i moralnego rozwoju dzieci. Oczywiście nauczyciele z prawdziwego zdarzenia. W tym kryje się wielkie znaczenie ich zawodu. Tak ja to rozumiem. Rozsiewać swoje myśli i czyny tak, aby wplotły się one jak złota nić w cudze życie i aby nie rozpoznane ożyły potem w odkryciach i wszelkich sukcesach — to praca najważniejsza dla społeczeństwa. Ale czyż tylko nauczyciele to czynią? Jak atomy ciała nie giną po śmierci, lecz wstępują w nowe cykle, tak i wytwory ducha przekazywane innym istnieją wiecznie, niedostrzegalnie przechodząc z pokolenia na pokolenie. Ale to nie wszystko. W procesach przyrody nieorganicznej uczestniczą katalizatory, tajemnicze związki, które — pozornie nie wchodząc w reakcje — nadają im energię i moc. Procesy organiczne katalizowane są przez enzymy. Dlaczegożby i w procesach psychicznych nie miały występować swoiste katalizatory i fermenty? Czemu nie? — powtarzałem jak papuga, patrząc tępym wzrokiem na plecy Fiediaszkina. Przejęty nowym pomysłem przyspieszyłem kroku.
— Niech pan posłucha — schwyciłem Fiediaszkina za rękę. — Jeśli pan… eee… stymuluje wysiłek umysłowy innych, to dlaczego ja nie odczułem tego od razu, jak pana spotkałem w alejach? Czyżby pan nie oddziaływał na jednostki?
Nie uwolnił nawet swojej ręki (w ogóle jego zachowanie było pokorne) i odpowiedział, pesząc się znowu, lecz z godnością.
— Czemuż by nie… Na jednostki również wywieram wpływ. Ale czy pana myśli były bliskie twórczości, kiedyśmy się spotkali?
Z przepraszającym uśmiechem popatrzył na mnie przeciągle.
— Nie trzeba, niech pan nie żąda wyjaśnień, sam przecież nic nie wiem. Nie udało mi się zostać w życiu kimś, pozbawiony jestem wybitnych zdolności, a tylko uczestniczę przy ucztach duchowych i jak sądzę, jestem pożyteczny, ponieważ1 sprzyjam obmyślaniu rzeczy wzniosłych. Nie ma w tym mojej zasługi, że ta właściwość jest we mnie tak silna. Wie pan, to tak jak z głosem — kto go ma, to śpiewa dobrze, a kto nie ma głosu, to się nie nauczy, ale za to wyróżni się czymś innym… Przedtem nie miałem odwagi tak po prostu chodzić do nieznajomych ludzi, aby pogrzać się samemu i innych rozgrzać. A teraz, kiedy śmierć jest blisko, trzeba się spieszyć, aby wykonać, co należy. Nawet przestałem się bać, że mnie wypędzą jak żebraka i przybłędę, i doskonale się wszystko udaje, a dlaczego — to już nie moja głowa. I w tym jeszcze cała moja radość, że z roku na rok coraz więcej takich ogników się u nas rozpala i do wszystkich już zdążyć bym nie mógł, gdybym się nawet dwoił i troił. Żałuję natomiast, że nie mam żadnego wpływu na rozbudzanie wartości moralnych. Nie mam w tym kierunku talentu, ale mój brat nieboszczyk go miał.
— Niech pan zaczeka. — Przeszył mnie nagły domysł. — Jeśli istnieją podobni do pana ludzie-stymulatorzy, to prawdopodobnie są również ludzie tłumiący myśli?
— A jakże — ze smutkiem przyznał Fiediaszkin. — Oczywiście, zdarzają się takie chodzące lodówki. A pan ich nie spotykał? No, pan wybaczy, muszę już iść, mój dom jest tuż obok.
Machinalnie uścisnąłem jego miękką dłoń, odprowadziłem wzrokiem zaokrągloną figurkę Fiediaszkina, kołyszącą się chwiejnie na niepewnych niedołężnych nogach. I dopiero gdy zniknął mi z oczu, nawymyślałem sobie od jołopów. Nie dowiedziałem się od niego setnej części tego, o co trzeba było zapytać, nie zapisałem nawet adresu.
Zresztą, można to było naprawić: przecież istnieje biuro adresowe.
Do końca dnia byłem — inaczej trudno to wyrazić — w stanie jakiegoś dziwnego oszołomienia. Wszystko się zgadzało w mojej hipotezie za wyjątkiem jednego. Bezsprzecznie są ludzie, których obecność przyspiesza załatwienie każdej sprawy, sam znałem takich. No tak, ale ich wpływ zawsze jest konkretnie odczuwalny. Wyczuć go można w słowach, w gestach, w śmiechu. Oni uczestniczą w pracy, a nie tylko są przy niej obecni. A Fiediaszkin tylko był obecny…
Jak wiadomo, z wszelkimi niejasnościami powinniśmy zwracać się do uczonych. Tak samo i ja w pierwszej chwili zamierzałem postąpić. Wyobraźnia przedstawiła mi w tęczowych kolorach moją rozmowę z profesorem X, z członkiem Akademii Nauk — Z, i już widziałem, jak śpieszą do Fiediaszkina… Ale po chwili ochłonąłem. Nie pomoże profesor X, nie pomoże akademik Z. Ludzie z dziwacznymi i zadziwiającymi zdolnościami są nauce znani… Objawi się np. człowiek, mogący szybciej od elektronowej maszyny cyfrowej wyciągnąć pierwiastek kwadratowy z sześciocyfrowej liczby, lub nadejdzie wiadomość o człowieku, który nigdy nie sypia. A bo to mało niezwykłości kryje się w ludziach?
Ale nauka dotąd tych tajemnic nie zgłębiła. Ów człowiek-komputer u nikogo nie budzi wątpliwości: proszę bardzo, oto rezultat jego fenomenalnych zdolności — na tablicy. Badaj, jak tylko zechcesz… I badają. Ale co dalej?
A Fiediaszkin nawet w ten sposób nie może zademonstrować swoich zdolności. One w ogóle nie mogą być wyrażone w cyfrach, w czymś konkretnym i przekonywającym. W Fiediaszkina można wierzyć lub nie wierzyć, ale wiara nie jest dowodem dla nauki.