Wreszcie postanowiłem, że odnajdę adres Fiediaszkina, posiedzę z nim kiedyś wieczorkiem, porozmawiam, a dalej zobaczymy.
A jednak stało się inaczej. Miałem korektę książki, potem zachorowałem, później… Później były jakieś bardzo ważne, nadzwyczaj pilne sprawy, nie pamiętam już jakie, wiem tylko, że były to wszystko sprawy nie cierpiące zwłoki. W nawale tej codzienności historia z Fiediaszkinem może nie została zapomniana, ale jakoś przyblakła.
A jednak doszło do spotkania.
Jak i poprzednio, zetknąłem się z nim znowu na ulicy. Był niezwykle upalny maj, sam jego początek, asfalt topił się pod gorącymi promieniami słońca, a drzewa jeszcze się nie rozwinęły i w skwarnym niebie, przezierającym poprzez zimowo nagie gałęzie, było coś nienormalnego. Fiediaszkin kulił się z zimna, a jego dłonie odruchowo szukały schronienia w rękawach. Nie zauważywszy mnie nawet, przeszedł obok. Musiałem go zawołać.
Drgnął cały, z roztargnieniem spojrzał na mnie z ukosa, poznał wprawdzie, ale jakby z daleka, jak gdybym był punkcikiem na horyzoncie.
— Źle się pan czuje? — spytałem.
— Nie, skądże znowu — powiedział bez przekonania. — Jest mi po prostu zimno.
— W taki upał?
— A wiatr?
Mimo woli obejrzałem się. O wietrze nie mogło być mowy, nawet płachty pierwszomajowych sztandarów wisiały bez ruchu.
— Czyż pan tego nie czuje? — w głosie Fiediaszkina zabrzmiała nutka wyrzutu. — On wieje… dmie od dawna, szczególnie dziś… Nad prastarą i mądrą kulturą rozciąga się ziąb okrutny. Czyżby pan… No tak, stokrotnie przepraszam. Zapomniałem, że do pana nie dochodzi ostatni krzyk myśli…
— Ach, o to panu chodzi…
— Ale dlaczego, dlaczego pan tego nie czuje, jak pan śmie tego nie odczuwać? Rozum zamrażają, umysł ludzki karmią lodem, on kurczy się i ginie, a panu ciepło?!
Fiediaszkin wyrzucił to z siebie prawie z krzykiem i po tym wybuchu osłabł nagle. Milczałem zmieszany, przestępując z nogi na nogę.
— Śmierć myśli uczonego nie jest jeszcze tak straszna — kontynuował zamierającym szeptem. Taka myśl jest właściwie niezniszczalna, rozumie pan? Gdyby nie było Newtona, prawo ciążenia i tak by odkryto, i bez Einsteina teoria względności zostałaby w końcu stworzona. A jeśliby przygaszono myśl Lwa Tołstoja? Jak ślepy żebrak mogłaby ludzkość obmacywać każdy wiek, ale nawet wieczność nie zwróciłaby nam „Wojny i pokoju”. Nigdy, nic, nikt w najjaśniejszej przyszłości nie zrekompensuje takich strat. Stąd to nieszczęście. — Głos Fiediaszkina przybrał na sile. — Proszę sobie wyobrazić, jak zwolniłyby się obroty historii, gdyby ktoś zamroził myśli Marksa. Nie, pan nie zrozumie, że ja… nie może pan w żaden sposób pojąć, jaka to męka słyszeć ostatni krzyk mordowanej myśli, cóż za czarna rozpacz wsłuchiwać się w błaganie o pomoc, nie mogąc jej udzielić.
— Niechże się pan uspokoi — powiedziałem, sam przejęty do żywego.
Ale Fiediaszkin uspokoić się nie mógł, nie był też w stanie mówić coś więcej, tylko płakał, zanosząc się przygnębiającym, starczym szlochem. Oglądano się za nami ze zdziwieniem.
Zaciągnąłem go do automatu z wodą sodową i ominąwszy kolejkę napoiłem nieboraka. Chciałem w pierwszym odruchu zaprowadzić go do domu.
— Ja nie mam czasu! — zawołał z nagłym uniesieniem, kiedy powiedziałem mu o swoim zamiarze. — Idę do tych, którzy teraz myślą, niech mnie pan nie zatrzymuje, ja muszę zdążyć.
Z trudem namówiłem go, byśmy się spotkali jeszcze raz…
Nic z tego nie wyszło. Umarł tego samego dnia na ulicy — widocznie spieszył do kogoś. Przechodnie go podnieśli, najbliżej mieszkający sąsiedzi go pochowali, ponieważ okazało się, że Fiediaszkin nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Jednym słowem umarł tak, jak i żył, cichutko, i nikt nie zauważył, że nie ma więcej Fiediaszkina — człowieka z przedziwną zdolnością pobudzania myśli innych ludzi. Ja sam również nie odczułem pustki, tylko smutek i pewien żal, że ani razu nie przekroczył on mojego progu, a teraz nie przekroczy go już nigdy.
Opowieść, którą napisaliśmy wówczas pod milczącą obecność Fiediaszkina, miała powodzenie, ale naturalnie nikt z nas publicznie nie wspomniał nazwiska Fiediaszkina, tylko ja jeden podziękowałem mu w myśli, ulegając przy tym dziwnemu zmieszaniu.
To wszystko. Życie jest tak bogate w sytuacje epizodyczne, w niedokończone obserwacje, w spotkania bez początku i końca, w to wszystko, co nie mieści się w ramach opowiadania. Przynajmniej — dla osób postronnych. Bo my zachowujemy to wszystko w sobie i z sobą zabieramy.
Tak samo i ja bym postąpił z tą historią, gdyby nie wczorajsza gazeta. Był w niej opublikowany wywiad z autorem pewnego wybitnego odkrycia i widniał tam również taki wiersz: „Szczególne podziękowania należą się P.P. Fiediaszkinowi, który dopomógł mi zbliżyć się śmiało do problemu”.
Niczego więcej nie było tam o Fiediaszkinie, oprócz tej właśnie wzmianki, lecz ona boleśnie mnie dotknęła. Ktoś jednak pamiętał go i był mu wdzięczny, a mnie tej szczodrości zabrakło. Jak bym w milczeniu zgodził się z tym, że zdolność pomagania innym jest mniej cenna niż jakakolwiek inna. Kiedy to pojąłem, musiałem napisać o Fiediaszkinie, którego obecność była tak samo niedostrzegalna i tak samo konieczna dla życia, jak obecność enzymów jest niezbędna dla zdrowia organizmu.
Przełożył z rosyjskiego Eligiusz Madejski
Kirył Bułyczow
SKARBNICA MĄDROŚCI
Kładez’ mudrosti
Korneliuszowi Udałowi ukazał się we śnie przybysz z kosmosu.
— Posłuchaj, Korneliuszu — powiedział. — My w galaktyce wiemy, że jesteś bardzo przychylnie usposobiony do idei przyjaźni kosmicznej.
— Oczywiście — zgodził się Korneliusz. — Wierzę w możliwość kontaktów i w miarę sił…
— Zaczekaj — przerwał mu przybysz. — Mam niewiele czasu.
Przybysz był otulony błękitnym pledem i w blasku trudno było odróżnić jego kształty. Korneliusz rozumiał, że spotkanie odbywa się we śnie, ale do przebudzenia nie było mu spieszno, zawsze lubił pomówić z nowym człowiekiem.
— My tu w galaktyce naradziliśmy się — kontynuował przybysz, podlatując bliżej i obejmując Udałowa zasięgiem swego blasku. — I doszliśmy do wniosku, że jesteś odpowiednim człowiekiem. Sam rozumiesz.
— Rozumiem — rzekł Udałow.
— I oto w dowód wdzięczności za twoje przeszłe i przyszłe zasługi składamy ci coś w darze, coś na skalę kosmiczną. Jednocześnie muszę cię uprzedzić, że podarunek ten jest jakby egzaminem dla waszej planety i dla całej ludzkości. Jeśli potrafisz się nim posłużyć, będzie to znaczyć, że ludzkość już dorosła. Jeśli nie — trzeba będzie jeszcze zaczekać.
— A dlaczego wasz wybór padł właśnie na mnie? — zapytał Udałow przez skromność.
— Przecież powiedziałem, wzięliśmy pod uwagę twoje zasługi. A poza tym chyba ty właśnie jesteś najbardziej przeciętnym i zwyczajnym człowiekiem w Guślarze Wielkim i najbardziej typowym, jakiego Ziemia do tej pory nosiła.
— Ja? — spytał Udałow z pewną urazą.
— Tak, ty — odpowiedział przybysz. — Zresztą to nieważne. Spieszę się. Za chwilę energia się wyczerpie. Ażebym mógł utrzymać z tobą telepatyczną łączność, musieliśmy w tym czasie wyłączyć światło na dwudziestu trzech planetach. A więc przyjmuj podarunek i do widzenia. Na wypadek, gdybyś sobie nie poradził, powiedz tylko na głos „gra skończona”. I wszystko wróci na swoje miejsca.
Udałow nie zdążył niczego odpowiedzieć, nie zdążył nawet ręki wyciągnąć po ten dar, gdy przeleciała błyskawica i Udałow przebudził się.