— Witajcie — mówi do nich Udałow w języku suahili.
Za Murzynami kroczą mieszkańcy wysp Malediwy.
— Prosimy bardzo — zaprasza ich Udałow w ojczystym języku wysp.
Zbiegają po trapie japońskie dzieci ze lśniącymi bielą małymi żurawiami w rączkach.
— Z okazji waszego przybycia… — zaczyna Udałow w języku Krainy Wschodzącego Słońca.
A za nim już biegnie naczelnik z Wydziału Międzynarodowego.
— Towarzyszu Udałow! — woła nieswoim głosem. — Towarzyszu Udałow! Oto wasz paszport dyplomatyczny. Natychmiast wsiadajcie do samolotu. Jesteście niezbędni w Addis Abebie. Znaleziono tam napis w nieznanym nauce języku. Organizacja Narodów Zjednoczonych nalega na waszą kandydaturę.
Udałow leci do Addis Abeby. Czarna Afryka rozpościera się pod skrzydłami. Słonie, nosorożce, unosząc ciekawie głowy, odprowadzają samolot rykami i przyjaznymi okrzykami. A cesarz Etiopii we własnej osobie czeka na lotnisku wraz ze świtą etiopskich akademików.
— Jak się leciało? — pytają Korneliusza.
— A dziękuję — odpowiada on po etiopsku. A tam już czeka go nominacja na ambasadora lub nawet radcę do pewnego afrykańskiego kraju, którego języka nie zna nikt na świecie, oprócz Udałowa…
„Ftalan dwumetylu — osiem gramów — pojawiła się myśl w mózgu Udałowa — wodorotlenek amonowy… nie, na cóż mi on tutaj?” Udałow spojrzał w górę i zobaczył w otwartym oknie apteki farmaceutę Sawicza, piszącego coś właśnie w grubym notesie.
— Chce pan wynaleźć jakieś lekarstwo? — zapytał Udałow.
— Tak, przyszło mi coś do głowy.
— A wodorotlenek amonowy — zażartował Udałow — to jak po naszemu?
— Wodny roztwór amoniaku, czyli po prostu amoniak — powiedział Sawicz i jego oczy zaokrągliły się ze zdziwienia. — A co, rozmawiałem ze sobą na głos?
— Jak by tu powiedzieć… — odrzekł Udałow i poszedł dalej. W tej chwili głowa jego była wypełniona wiadomościami, zdobytymi po drodze w ciągu dwóch godzin. I Korneliusz zaczął wreszcie rozumieć, że jego osobista pamięć nie ma tu nic do rzeczy. Sytuacja wyglądała na znacznie bardziej skomplikowana. Z jakiej przyczyny zyskał on zdolność momentalnego wchłaniania, jak gąbka, dowolnej informacji pisemnej, w której pobliżu się znajdował. I w tym celu nie musiał wcale ani otwierać książki, ani zaglądać do cudzych notesów. Po prostu należało tylko podejść bliżej. Udałow mógł, na przykład, położyć obok siebie kilka podręczników i po sekundzie już wiedział, co w nich było napisane do ostatniej kropki.
— Ciekawe diabelstwo — powiedział Udałow. — A jeśli od tego łeb człowiekowi pęknie?
W tym momencie Udałow przechodził koło kiosku z gazetami. Wchłonął przy tym od razu treść wszystkich gazet i czasopism, nawet starych, które leżały na ladzie i były rozwieszone po bokach. Między innymi ten właśnie numer czasopisma „Zdrowie”, w którym była mowa o tym, że normalny człowiek wykorzystuje najwyżej jeden procent swojego mózgu. Pozostałe komórki leżą bez ruchu, jak darmozjady, po próżnicy zużywają jedzenie i witaminy.
— Aha — rzekł Udałow i zatrzymał się pośrodku ulicy. — Wszystko jasne. To jest właśnie ten dar. Okazuje się że nie był to sen, lecz fantastyczna rzeczywistość. Jakże ja, z moimi nowymi zdolnościami, nie mogłem wpaść na coś tak oczywistego? Przecież to wstyd i hańba!
A jeśli świecący przybysz powiedział prawdę, to dar ten trzeba umieć wykorzystać w taki sposób, aby przyniósł on pożytek ludzkości i sprzyjał międzynarodowej przyjaźni i wzajemnemu zrozumieniu.
Jaki następny krok winien przedsięwziąć rozumny człowiek, który, jeśli zechce, jutro może zostać akademikiem lub przynajmniej członkiem — korespondentem Akademii Nauk? Pójść do biblioteki? Nie, nie wolno. Tam niechcący można wchłonąć tyle różnych bredni, że nawet dziewięćdziesiąt dziewięć procent mózgu nie da sobie z nimi rady. Oddać się w ręce medycyny? Szkoda wolności.
A nogi w tym czasie, niezależnie od myśli, niosły i niosły Udałowa naprzód, aż zawiodły do drzwi przedsiębiorstwa budowlanego. Ręce bezwiednie otworzyły drzwi, a język sam przez się powitał obecnych tam współpracowników. A ponieważ głowa Udałowa zaprzątnięta była niezwykłymi myślami, więc w odpowiedzi na pytanie księgowego, czy trzeci rejon ma zamknąć sprawozdania, Udałow odpowiedział zagadkowo: „Akademia Nauk wie lepiej” — i wszedł za przegrodę, do gabinetu.
Tam spoczął na krześle, oparł łokcie o plik zestawień i, stale jeszcze nie uświadamiając sobie, gdzie się znajduje, kontynuował swoje rozmyślania.
Nęciła go kariera dyplomatyczna. Czarny samochód „Wołga” przed bramą rezydencji, pełni szacunku cudzoziemcy z cocktailami i z whisky w wypielęgnowanych palcach oraz ich sekretarki w wydekoltowanych sukniach. Chciałoby się także spróbować swoich sił w programie kosmicznym. „Tylko pan, profesorze Udałow, może nam odpowiedzieć, czy warto podłączyć do tej rakiety trzeci stopień”. A wokół stoją bohaterowie — kosmonauci i czekają na odpowiedź. Przecież od decyzji Udałowa zależy, czy mają lecieć na Marsa, czy raczej się wstrzymać. Albo można jeszcze odkryć tajemnice starożytnej cywilizacji i dowiedzieć się, czy istniała Atlantyda, czy tylko się przywidziała. Taka droga wiodła do cichego akademickiego gabinetu i bezpłatnych skierowań do domu wczasowego dla wybitnych myślicieli. No i oczywiście do międzynarodowych kongresów…
„Nie — postanowił wreszcie Udałow. — Z opublikowaniem nie ma się co spieszyć. Nie jest wykluczone, że jutro wszystko minie i okażę się durniem. W czasie przerwy obiadowej zajdę do technikum i wchłonę w siebie wyższą matematykę. Nigdy nie zaszkodzi. A potem do muzeum. Dowiem się, co tam mają o Piotrze I”.
— Wy do mnie? — zapytał, podnosząc głowę.
— My już piętnaście minut staramy się zwrócić na siebie waszą uwagę, Korneliuszu Iwanowiczu — powiedział mężczyzna o czekoladowych oczach, z bokserskim nosem i żółtą importowaną teczką.
— Nawet dłużej — poparł go malutki staruszek. Staruszek był w okularach, a soczewki okularów były tak grube i silne, że mieściła się w nich tylko dziesięciokrotnie powiększona tęczówka błękitnego koloru, z żyłkami. Staruszek także trzymał w ręku żółtą importowaną teczkę.
— Aha, zjawiliście się — powiedział Udałow.
I w jednej chwili poznał do ostatniego wiersza treść wypchanych teczek. Leżały tam głównie sprawozdania, zaświadczenia, specyfikacje i czyste blankiety spółdzielni, dostarczające ich instytucji wyrobów żelaznych, zamków, kluczy i wszelkich drobiazgów.
Goście usiedli naprzeciw Udałowa i mężczyzna z bokserskim nosem powiedział:
— Mamy dziś piękny dzień, Korneliuszu Iwanowiczu.
Dzień był paskudny, wietrzny, ponury, pochmurny. Całe szczęście, że choć deszcz przestał padać. Udałow w milczeniu zgodził się z gościem i mimochodem przestudiował wszystkie papiery, znajdujące się u tamtego w kieszeniach. I zrozumiał, że może stać się największym rewizorem współczesności, wyjątkowym rewizorem, którego ze względu na znajomość języków będą zapraszać na delegacje służbowe do republik związkowych, do krajów obozu socjalistycznego i może nawet na Zachód. A na drzwiach jego gabinetu zawiśnie skromna tabliczka: „Komisarz milicji pierwszej rangi, naczelnik wydziału specjalnego do szczególnie ważnych poruczeń — K. L Udałow.”
— Tak, dzień jest niezły — przyznał staruszek i powiększone żyłki pod okularami wyraźnie się zaczerwieniły. — A wy do nas, jak słyszeliśmy, macie pretensje. Bezpodstawne i krzywdzące.