Выбрать главу

— To skutek szoku. Przejściowa amnezja.

— No dobrze, przypuśćmy. Powiedz mi wobec tego, kim jestem i czym się według ciebie zajmuję? I zdecyduj się na jedno imię! Przywykłem do Tomasza, może więc być Tom…

Nazywam się Joseph Thomas, jestem fizykiem i prowadzę jakieś badania. Ann nie wie jakie, bo jest przy mnie dopiero od paru tygodni i nie zdążyłem jej tego jeszcze wytłumaczyć. Niedawno skończyłem trzydzieści lat i zaraz potem wziąłem ją za żonę. Wypadek zdarzył mi się w pracy. Nic groźnego. Lekki wstrząs mózgu. Lekarze zapewniają, że minie to bez śladu, ale uprzedzają, że przez kilka dni mogą dręczyć mnie niedorzeczne wizje. Teraz na przykład wydaje mi się, że znalazłem się w innym świecie, że „u siebie” nazywałem się i wyglądałem inaczej… Ann nie potrafi odczytać tego dokładniej, gdyż ma za mało wprawy, a ja na domiar złego ekranuję swój mózg, aby utrudnić jej kontakt myślowy.

„U siebie wyglądałem inaczej…”

— Amnezja, mówisz? Może masz rację… Istotnie wielu rzeczy nie pamiętam, nawet tego, jak się wychodzi z pokoju i gdzie jest łazienka.

— Pokażę ci — powiedziała spokojnie Ann.

Podeszła do ściany i dotknęła jej końcami palców. Kremowy mur zmatowiał, ukazując mglisty zarys przejścia.

— Tędy.

— Jak to, przez ścianę?

— Nie kapryś! A zresztą… rekonwalescentowi należą się pewne względy. Poczekaj, zaraz wrócę.

Przeszła przez mur i zniknęła. Nawet mnie to szczególnie nie zaskoczyło. Nie miałem siły się dziwić. Bałem się.

Przeciągnąłem dłonią po czole. Guz zniknął, głowa też nie bolała. Posiedziałem chwilę nieruchomo, a potem wziąłem papierosa. Był gorzkawy, ale palić się dal. Wypiłem nieco ostygłej kawy, odstawiłem kubek i wstałem. Musiałem coś robić, aby do reszty nie stracić rozsądku.

Schowałem pościel i ułożyłem papiery na biurku. Później ubrałem się i z grzebykiem w ręku podszedłem do telewizora. Jego ciemny ekran mógł od biedy zastąpić lustro. Z szyby wyjrzała pociągła twarz mężczyzny przed trzydziestką. To nie mogłem być ja! Twarz mam raczej okrągłą, noszę wąsy i jestem znacznie starszy. Odwróciłem się powoli. Nikogo. Powtórnie spojrzałem w telewizor. Ta sama młoda, szczupła twarz. Dotknąłem palcami górnej wargi. Człowiek w ekranie powtórzył ten ruch, a ja wyczułem tylko gładką skórę bez śladu zarostu. „Dobre i to — pomyślałem. — Ann miała rację, nie muszę się golić”. I wtedy powrócił strach, stłumiony na chwilę krzątaniną. Jedno z dwojga: albo zwariowałem, albo cały świat oszalał. Najgorsze zaś było to, że w obu wypadkach czekał mnie szpital dla umysłowo chorych.

Miałem niestety rację. W pokoju zjawili się dwaj wysocy, ubrani na żółto mężczyźni. Jeden z nich, zbudowany jak zapaśnik, trzymał w ręku strzykawkę pneumatyczną.

— Nie strzelaj! — zawołałem. — Nie będę stawiał oporu.

— Co za człowiek! — oburzył się barczysty. — Z klientami to tak zawsze: szybko, szybko i broń Boże bez hałasu. Ale na dowcipy zawsze mają czas. Gdzie mają być te drzwi?

— Tutaj — pokazała Ann. Nawet nie zauważyłem, kiedy wróciła.

Barczysty wziął od kolegi jakiś przedmiot, chwilę manipulował nim przy swojej „strzykawce”, a potem skierował jej igłę na ścianę. Rozległ się krótki, przytłumiony dźwięk, jakby pękła basowa struna i… nic.

— Gotowe — odezwał się milczący dotychczas kolega barczystego. — Idziemy.

Zniknęli.

Ann uśmiechnęła się do mnie:

— Widzisz, ustępuję ci jak dziecku. Wyobraź sobie teraz dowolne drzwi. Nawet takie, jakie bywają w twoim wyimaginowanym świecie.

Przypomniałem sobie wyjście z mojego pokoju i natychmiast w jednolitej ścianie ukazały się drzwi z matową, pękniętą w rogu szybą. Zbiłem ją parę lat temu, kiedy usiłowałem wyskrobać olejną farbę zaschniętą w rowkach ornamentu.

Za drzwiami był znajomy przedpokój i wejście do łazienki, zwyczajnej, „prawdziwej” łazienki. Gdy po kilkunastu minutach wykąpany i odświeżony wróciłem do pokoju, wydało mi się nagle, że nie warto się gryźć i martwić, bo wszystko się dobrze skończy. Miewałem czasem takie napady irracjonalnego optymizmu. Nic mi zresztą bezpośrednio nie zagrażało. Niepokoiłem się jedynie o Rudego. Dochodziła dziesiąta, a pies nie był jeszcze na spacerze.

Ann krzątała się po pokoju, wyrównywała książki na regałach, przestawiała krzesła, słowem była bardzo zapracowana. Usiadłem w fotelu i obserwowałem ją przez chwilę. Wyglądało na to, że zamierza zrobić wielkie sprzątanie.

— Ann — jęknąłem. — Człowiekowi, który cudem uniknął śmierci, należą się chyba jakieś względy?

— O czym ty mówisz, Tom, bo chyba nie o tym guzie?

— Chodzi o Rudego — odparłem już normalnym tonem.

— Ruda ci nie wystarcza?

— Nie zagaduj. Powiedz, czy możesz sprowadzić tu psa, a przynajmniej wypuścić go tam, u mnie, na dwór. Kundel męczy się w zamkniętym mieszkaniu. Poczekaj, to jeszcze nie wszystko… Oswoiłem się już nieco z sytuacją i nie ma sensu mnie przekonywać, że śnie lub majaczę… Ale najpierw daj mi jeszcze kawy.

— To najłatwiejsze, proszę. Co do reszty zaś… — Ann naraz spoważniała. — O psa nie musisz się martwić. Jest zdrów i ma się dobrze…

— Mów dalej. — O czym?

— O tym, dlaczego znalazłem się w obcym ciele, w pomieszczeniu udającym moje mieszkanie, w świecie, gdzie kobiety wykonują egzekucje.

— Czemu akurat to cię oburza? Kobieta też jest człowiekiem.

— Zostawmy to na razie. Jak się tu znalazłem?

— Chyba się domyślasz: widziałeś pseudosen, a potem transmisję telewizyjną…

— Własne domysły mi nie wystarczą, chcę mieć pewność.

— Dobrze, powiem ci.

Ann mówiła długo. Co chwila odwoływała się do zdarzeń i sytuacji dla niej oczywistych, dla mnie zaś zupełnie hermetycznych. Przerywałem jej pytaniami, na które nie zawsze potrafiła mi sensownie odpowiedzieć, choć wyraźnie się o to starała. Wreszcie pojąłem, że więcej z niej nie wyciągnę i przerwałem indagacją. Oto co zdołałem zrozumieć z jej opowieści.

Joseph Thomas, ten właściwy, istotnie był fizykiem. Ale nie tylko. Przede wszystkim był indywidualistą i marzycielem. Urodził się wkrótce po uchwaleniu Kodeksu Równowagi i był zgodnie z tym kodeksem wychowywany. Przeludniony świat spostrzegł się zbyt późno, że stoi u progu zagłady, a wtedy jedynym ratunkiem stała się ścisła reglamentacja wszystkich sfer działalności człowieka, pedantyczny rozdział i ujednolicenie wszystkich dóbr. Ujednolicano wszystko, co się dało: pożywienie, odzież, mieszkania, niezbędne rozrywki, a nawet górną granicę wieku. Postęp nauk medycznych a zwłaszcza genetyki pozwolił na standaryzację samego człowieka (jednakowi ludzie mają jednakowe potrzeby). Zaczęto od kobiet, jako bardziej podatnych na zmiany i po kilkunastu latach wszystkie dziewczęta wyglądały jak bliźniaczki. Różniły się co prawda nieznacznie rysami twarzy, ale dla pewniejszej identyfikacji wykłuwano im na czołach indywidualne numery rejestracyjne, a na rękawach ubrań-mundurów kazano nosić symbole literowe oznaczające grupę wieku i region urodzenia.

Jo nie chciał się z takim światem pogodzić. Tęsknił do barwnego tłumu, do corocznych festynów, do mieszkania z balkonem, na którym można było hodować żywe kwiaty. Niczego podobnego nigdy wprawdzie nie widział, ale opowiadał mu o tych cudach ojciec, zanim zniknął dla dobra Równowagi. Jo Thomas postanowił uciec. Dokądkolwiek i za wszelką cenę, nawet za cenę swojego życia. Trzykrotnie usiłował się zabić i trzykrotnie go odratowano. Medycyna stała wszak wysoko, a kodeks mówił wyraźnie, że każdy zdrowy fizycznie człowiek musi przeżyć 45 lat. Ani mniej, ani więcej. Zrezygnował więc z dalszych prób i zaczął szukać innego wyjścia. Znalazł je mając niespełna dwadzieścia lat. Wymarzył sobie równoległe światy.