Studiował wówczas na uniwersytecie, gdzie dostał się w wyniku losowania. Po prostu Równowaga wymagała istnienia wyższych uczelni ze studentami, tak samo jak wymagała istnienia wytwórni żywności z obsługującym je personelem. Egzaminy były niepotrzebne, gdyż tych paru prawdziwie uzdolnionych kandydatów na uczonych, niezbędnych do funkcjonowania systemu, musiało się znaleźć w masie przypadkowo dobranych słuchaczy. Jo był zdolny. Uczył się pilnie, najpierw dla zabicia czasu, a potem z pasją, gdy zrozumiał, że wiedza może mu pomóc w ucieczce. Nadal nie chodziło mu o ucieczkę fizyczną, lecz o dostęp do laboratorium, o możliwość samodzielnych doświadczeń. Kodeks Równowagi dopuszczał bowiem jedyny wyjątek od zasady równowagi. Jego paragraf 118 głosił: „Kto przez nieodpowiedzialne eksperymenty naukowe sprowadza niebezpieczeństwo powszechne, musi być dla dobra ogółu usunięty, jeśli nawet nie osiągnął wieku granicznego”.
Ta metoda samobójcza wymagała wprawdzie długotrwałych i pracochłonnych przygotowań, ale była niezawodna i miała też inne dobre strony. Joseph Thomas po ukończeniu studiów znalazł się, jako wybitnie uzdolniony fizyk, w gronie wybranych, dla których nieco rozluźniono przepisy kodeksu. Jego pierwszym i największym przywilejem indywidualnym było prawo do picia syntetycznej kawy, którą w dodatku mógł parzyć w unikalnym, jedynym na świecie zielonym kubku. Z biegiem czasu przywilejów było coraz więcej (zdobył 20 papierowych książek, gdy pozostali ludzie używali wyłącznie stereokopii, otrzymał pokój z odrębną łazienka, wreszcie zezwolono mu na wcześniejszy o dwa lata wybór żony) i Thomas zaczął z wolna godzić się z rzeczywistością. Wówczas odkrył, że równoległe światy istnieją naprawdę.
Zdarzyło się to niespełna rok temu, w trakcie prób ze skonstruowanym przez niego nowym modelem chronolentu — urządzenia spowolniającego superprędkie zjawiska fizyczne. Testowany aparat działał prawidłowo, wzorcowa reakcja przebiegała bez zakłóceń, gdy nagle w komorze ogniskującej pojawił się jakiś obcy przedmiot. Thomas zamierzał już zbesztać laboranta za niedbalstwo, kiedy ów okruch się poruszył. To było mikroskopijne zwierzątko! Wyłączył aparat i zwierzątko zniknęło z ekranu monitora. Znikł również wzorzec reakcji.
Thomas zrazu myślał, że mu się to wszystko przywidziało, ale zapis kontrolny przekonał go o realności zjawiska. Musiało nastąpić jakieś zwarcie w obwodach chronolentu, bo sprawny przyrząd nie mógł się tak zachowywać.
Reszta to już tylko szczegóły techniczne. Nie warto opisywać, jak Thomas szukał dodatkowego, nie przewidzianego schematem połączenia, jak je odnalazł, a potem usuwał i znów wprowadzał… Wystarczy powiedzieć, że po czterech dniach potrafił wyławiać z równoległych czasoprzestrzeni drobne przedmioty i niewielkie zwierzątka. Początkowo łączność była jednokierunkowa i dopiero po paru tygodniach nauczył się odsyłać z powrotem obce ciała materialne i eksportować cząstki własnego świata. Ale był na właściwej drodze i nareszcie mógł myśleć o rzeczywistej ucieczce. Teraz była to już wyłącznie kwestia wielkości urządzenia. Przez szereg miesięcy gromadził materiały konstrukcyjne i magazynował energię. Później budował i regulował chronotransporter. Ostatniej nocy wymknął się z domu i udał do laboratorium. Tam nacisnął klawisz wyłącznika czasowego i zatrzasnął za sobą klapę komory. Po minucie wyłącznik zwarł styki, a po godzinie ekipa remontowa, szukająca spięcia w sieci energetycznej, które pozbawiło prądu cały okręg administracyjny, znalazła nas obu i psa w zatrzaśniętej kabinie chronotransportera. Thomas został natychmiast przesłuchany i przyznał się do wszystkiego. Zakłócił Równowagę, został więc skazany na likwidację. Ponieważ jednak mój organizm roił się od bakterii groźnych dla całej planety, a transplantacja świadomości nie jest żadnym problemem, wymieniono nam ciała. Dlatego mogłem oglądać „własną” egzekucję. Rudego odizolowano, ale po kwarantannie wróci do mnie.
— Nie rozumiem jednego — powiedziałem, gdy Ann skończyła. — Skoro Thomas chciał uciec z waszego świata, to czemu ja się tu znalazłem? — Jo pomylił bieguny zasilania.
Krzysztof W. Malinowski
TRANSFORMACJA
Przymknął oczy, żeby lepiej słyszeć.
Było cicho. Nie nadchodzili jeszcze… Rozsiadł się wygodniej. Wystarczy… Potrzebne mu było przecież tylko kilka chwil, żeby skończyć…
Począł szybko pisać dalej. Coraz szybciej. Żeby tylko skończyć. Zawsze się denerwował, kiedy zbliżał się środek dnia. Dnia?…
TAMCI zawsze przychodzili o tej porze — WYPUKŁY i ten drugi, z twarzą jak beczka. Nienawidził ICH — zabierali mu zawsze wszystko, co zrobił. Przeszukiwali biurko, łóżko, a nawet jego… Schodzili z góry, z owalnych drzwi, zawieszonych pod nieforemną kopułą sufitu i od razu zmierzali ku niemu okropnymi, rozkołysanymi krokami. I rośli… Rośli mu w oczach…
Dawniej próbował uciekać przed NIMI, zaszywać się gdzieś. Ale rychło zauważył, że odnajdują go bez trudu. Nie próbowali go nawet ścigać, kiedy rzucał się z rozpaczą po tym dziwnym pomieszczeniu, które za każdym razem nieoczekiwanie pochylało ku niemu swe wielolistne ściany po to tylko, by za chwilę otworzyć przed nim jakieś ułudne, gardlaste przejście, donikąd nie prowadzące… Czekali wtedy ze spokojem, aż się zmęczy, upadnie gdzieś wreszcie zrezygnowany, z rozpaczliwie zaciśniętymi w dłoniach kilkoma kartkami papieru…
Nie. Teraz już nie ucieka. Postanowił je chować. Tak, by nie mogli znaleźć, żeby myśleli, że nic nie zrobił, niczego jeszcze nie wyliczył…
Znów przerwał na chwilę i zmrużył oczy. Jeszcze trwała cisza. Więc byle szybko…
Równanie rozwiązywało się gładko. Widział wyraźnie przed oczyma te trzy wielkie, masywne kule. Gwiazdy. Albo czarne dziury… Kwazary?
Nie, to nie było ważne. Ważne, że to one rozdymały czarną pustkę Kosmosu. Przestrzeń, straszliwie wykrzywiona grawitacją kuł, rozbiegała się w nieskończoność, tam dopiero z wolna się prostując, wygładzając jakby. Wystarczało to tylko zapisać; gdyby miał więcej książek, materiałów…
ONI nie mieli pojęcia, czego mu trzeba. Wszystko, co mu dali, było nie do użytku — pokracznie, nienormalnie skonstruowane — te zdegenerowane meble, ściany o fantasmagorycznych kształtach, zdeformowany owal drzwi, zawisłych gdzieś u powały, co zbiegała się z obu końców pomieszczenia z łagodną krzywizną podłogi. Wszystko to mieniło się gamą wyrafinowanych kształtów… Idą!!
Zerwał się z fotela, w pośpiechu zgarniając arkusze papieru. Zebrał je wszystkie i w panice rzucił się przed siebie, by rozpaczliwie, jak co dzień, poszukać jakiegoś schowka, szpary choćby, w której mógłby je skryć przed NIMI. Biegł na przeciwległy kraniec pomieszczenia, nie zważając już na ruchliwe ściany, zbiegające się przed nim nieoczekiwanie i w ostatniej prawie chwili na powrót rozstępujące… Biegł tam, gdzie schodziły się miękkie gładkie wypukłości ścian, powały i podłogi. Nie. Nie było szczeliny, fałdy nawet, w którą mógłby wcisnąć kilka zmiętych kartek.
Koniec.
Osunął się skulony, wciśnięty w chłodną powierzchnią i czekał, czując, jak ściana delikatnie obejmuje z dwóch stron jego ramiona. Teraz już wyraźnie słyszał stłumiony przedtem odgłos kroków. Było ich wielu. Wiedział, że nadchodzili dziesiątkami całymi i stali — tam, za tymi drzwiami. Ale wchodziło zawsze DWÓCH.
Spojrzał spode łba w górę. Owal zamienił się nagle w czarną dziurę… „Czarną dziurę”… „czarną dziurę”… Słowa kołatały się w głowie w takt pulsującego owalu…