Выбрать главу

Weszli — najpierw WYPUKŁY, potem ten drugi — BECZKOWATY. Patrzył, jak TAMCI powoli, nie spiesząc się wcale schodzili ku niemu, rozmawiając chyba o czymś. WYPUKŁY podszedł do biurka i zanurzył rękę w blacie. Potem odwrócił się do BECZKOWATEGO, obaj ruszyli w kierunku Gravesa. WYPUKŁY zbliżył się i Graves dojrzał nagle tuż przed sobą, przed samymi oczyma ogromną pięciopalczastą gwiazdę. TAMTEN coś powiedział, ale przecież Graves nie rozumiał. Jak miał IM tłumaczyć, że nie pojmuje, że nie wie, czego od niego chcą?! Zaczął krzyczeć, żeby mu dali spokój, że nie da, nie odda IM! Chce spokoju, książek, chce, żeby mu pozwolili spokojnie pracować!..

WYPUKŁY nie słuchał. Złapał go za ramię i wydarł z ręki pogniecione arkusze papieru.

Graves, skulony, cofnął z obrzydzeniem rękę i patrzył, skamieniały z przerażenia, jak TAMTEN tymi dziwnymi, wężowymi ruchami rąk przerzuca zapisane kartki, mówiąc coś do BECZKOWATEGO. Potem obaj odwrócili się i odeszli w górę…

Rozpaczliwie, z całej siły uderzył głową o ścianę. Stłumiony skowyt wściekłości, bólu i bezradności zarazem, zagłuszył trzask zamykanych drzwi…

* * *

Lubił zmierzch. Przynosił ze sobą spokój — ONI nigdy się o tej porze nie pojawiali. Mógł wtedy spokojnie pracować, to była jego jedyna TU rozrywka. Nie wolno mu było wychodzić — strzegli go nieustannie. Parę razy próbował ICH przechytrzyć, wyjść tam, pod górę i odewrzeć te przedziwne drzwi, co wielokształtnym obrazem mieniły mu się przed oczyma, kiedy się do nich zbliżał; wszelkie jednak próby zawsze spełzały na niczym. Pozostawało mu tylko okno — wielkie liliaste okno, z tym wiecznie jednakowym, zadartym ku górze i niczym nie wypełnionym horyzontem. Był zawsze taki mglisty, zadymiony — nawet w pogodne dni. Na szczęście wieczorami powietrze było świeższe, a spokój i cisza pozwalały pracować…

Spojrzał zamyślony w okno. Gdyby nie TAMCI, zrobiłby o wiele więcej. Ale ONI bezustannie wydzierali mu jakieś fragmenty obliczeń, musiał je potem nierzadko odtwarzać, czasem w całości. Myślał nad ogólną teorią transformacji dla nieliniowych równań pola. Wiele już mu się udało zrobić… Równania, przy odpowiednich przekształceniach, nawet w obecności silnych centrów grawitacyjnych można było rozwiązywać coraz łatwiej; wystarczyło tylko znaleźć odpowiednie, trafnie dobrane układy współrzędnych krzywoliniowych. No i przeprowadzić transformację…

Znów zamyślił się nad swoim równaniem, ale świadomość tego, że kiedy nastąpi dzień, ONI znów przed nim staną, że znów wydrą mu z rąk jego papiery — wszystko, co przez noc wymyślił — nie dawała mu spokoju. Już widział ICH przed oczyma, słyszał bełkotliwe, niezrozumiałe dlań frazy, wyrzucane opuchłymi, jakby nabrzmiałymi i wykrzywionymi w nieustannym grymasie, wargami…

Trzeba było coś zadecydować. I to już, zaraz! TAMCI byli chytrzy, przebieglejsi, niż sądził na początku. A przecież od razu wiedział — od pierwszej ICH wizyty — że mają jakiś ukryty cel, że nie na nim IM zależy… Na razie był IM potrzebny, musieli go tolerować; ale mogła przecież nadejść chwila…

Nienawidził ICH.

Dwoma palcami ręki zaczął odmierzać maleńkie kroczki na pustej kartce papieru. Krok — sylaba… Nie… na… wi… dził. Cztery kroki-sylaby… Zawędrował palcami na brzeg kartki i wyciągnięty do następnego kroku palec zawisł nad brzegiem stronicy. Potem, po chwili wahania jakby, palce niezdecydowanie zawróciły i znów poczęły odmierzać równe kroki, kierując się ku środkowi arkusza.

Patrzył w skupieniu na spacer, palców. Mógłby ICH tego nauczyć… Nauczyć?! Nie! Niczego ICH uczyć nie będzie! Na to tylko czekają, czyhają na wszystko, co wymyśli! Jak sępy!!

Mógłby pisać szyfrem… Albo w innym języku… Zaraz — w innym języku? Jeżeli TAMCI czytali jego prace, musieli rozumieć i język, w którym pisał… Robił przecież niezbędne komentarze! Zresztą, jeżeli nawet nie rozumieli od razu, to mieli dość okazji, żeby się z nim zapoznać. Czego więc chcą?

Tego się spodziewał, właśnie tego… Wie już, co zrobi! Musi się na to zdobyć! Nie będzie pracować!! Będzie myśleć, rozważać, ale nie będzie nic pisać. Ani słowa! Ani jednej formuły!! Musi zobaczyć, co ONI uczynią, nie zastając jednego nawet zapisanego arkusza. Z pewnością będą chcieli… ba!.. będą musieli poznać przyczynę, i wtedy on — Graves — wreszcie się dowie…

Palce, zamarłe na chwilę, znów ruszyły w wędrówką po białej, wydętej powierzchni papieru…

Leżał nieruchomo, wpatrując się przed siebie niczego nie dostrzegającymi oczyma. Czekał… Czekał jak co dzień, aż przyjdą TAMCI. Będą szukać, mamrotać coś po swojemu. Ale tym razem nic nie znajda… Nic!!

Wyjął rękę spod głowy. Palce znów podjęły swój ulubiony spacer — tym razem po błękitnej materii kombinezonu. Uprzytomnił sobie, jak ONI — pewni siebie, obojętni — szukają papierów na biurku, przekonani, że złamali go już, zniewolili…

Zaczął się śmiać. Cicho najpierw, a po chwili w głos, na całe gardło. Ależ będzie miał frajdę, kiedy WYPUKŁY zapuści w biurko tę swoją giętką, żmijastą łapę i pocznie przerzucać papiery… Specjalnie pełno ich tam narozkładał. Potem, kiedy nic nie znajdą, zwrócą się do niego. Obaj — WYPUKŁY i BECZKOWATY — będą go zapewne obszukiwać. To jasne. Będą myśleć, że wreszcie udało mu się skutecznie ukryć przed NIMI wyniki. Że muszą go szczególnie dokładnie zrewidować…

Owszem, pozwoli IM się przeszukać, cały… Wzdrygnął się na tę myśl z obrzydzeniem. Zacisnął pięści — nie! Niech węszą! Niech go nawet szarpią, obłapiają tymi nienawistnymi pięciopalcymi mackami, bełkocząc coś do siebie. Odnosił czasem wrażenie, iż wie, o co IM chodzi — było w tych dźwiękach coś znajomego…

Wytrzyma to wszystko, niech go diabli, że wytrzyma! Nagle uniósł głowę. Są!

Doszedł go ten charakterystyczny odgłos. Znał go już na pamięć, bezbłędnie odróżniał od wszystkich innych…

Niespokojnie przewrócił się na drugi bok i przez chwilę wsłuchiwał w nasilający się dźwięk. Potem nagłym ruchem znów się odwrócił i przymknął oczy.

Nie! Musi widzieć — od samego początku widzieć! — co robią…

Zerwał się i pobiegł w górę, pod okno. Tu go zastaną! Słyszał, jak otwierają się drzwi. Potem obejrzał się. TAMCI, jak zwykle, podeszli od razu do biurka. BECZKOWATY nie szukał nawet długo — rozejrzał się tylko i skierował kroki ku Gravesowi. Podniósł mu w górę ręce i począł przeszukiwać. Robił to coraz gwałtowniej, brutalniej… Wreszcie powiedział coś do WYPUKŁEGO. Wtedy zbliżył się TAMTEN i zaczął od nowa, starannie rewidować Gravesa. Szybko się jednak widać upewnili, że nie ma przy sobie niczego. Graves stał, wyprężony, resztkami sił znosząc obmierzły dotyk WYPUKŁEGO. Wreszcie odepchnęli go, aż się zatoczył. Nie mógł już dłużej — rzucił się przed siebie i zaszył w końcu pomieszczenia. Najdalej, jak tylko mógł, od NICH.

ONI zaś, krok po kroku, poczęli sumiennie przeszukiwać pokój. Nie było zresztą specjalnie gdzie szukać. Już dawno usunęli z pomieszczenia wszystko, co mogło tu być zbyteczne. Oprócz łóżka i biurka, zostały tu jedynie nagie, rozdęte ściany…

Czekał… Wiedział, że to jeszcze nie koniec, że ONI tak szybko nie rezygnują. Wreszcie WYPUKŁY znów zbliżył się do Gravesa i wymamrotał coś. Graves kątem oka obserwował, jak za WYPUKŁYM wyrastała olbrzymia sylwetka BECZKOWATEGO. Pozornie nie zwracał na NICH uwagi, spode łba jedynie spozierając, jak tuż przed jego oczami wije się wielka, różowa łapa WYPUKŁEGO…

Nagle WYPUKŁY schwycił Gravesa za ramiona i począł nim trząść ze straszną siłą. Gravesowi zdawało się przez chwilę, że straci przytomność — tak było to straszne i nieoczekiwane…