Przeraził się… Tak, bał się potwornie, jak zaszczute, osaczone zwierzę… Czego ONI się spodziewali?! Co chcieli z nim zrobić?
BECZKOWATY uczynił krok do przodu i Graves zdał sobie sprawę, że jeśli i ON weźmie się za niego, to już nie wytrzyma. Nie da rady. TAMCI z pewnością zatłuką go — spodziewał się już tego od dawna, domyślał się, ale nie wierzył… Na pewno… na pewno postanowili go zamęczyć. Bo przecież, jeśli już nie jest IM potrzebny?…
Zaczął krzyczeć, strasznie krzyczeć wkładając w to cały wysiłek ściśniętego strachem gardła. Pokazywał IM na migi, że po prostu nic nie zrobił, że nie liczył, ale dziś jeszcze się zabierze, nadrobi stracony czas. Czuł, jak od wysiłku nabrzmiewa mu głowa, pęcznieje… Zaraz będzie wielka jak balon… Jak u NICH! Tak!! Teraz rozumie!.. Z pewnością już ma TAKĄ głowę… BALONIASTĄ!!
Przerażony wyciągnął przed siebie ręce i chciał je obejrzeć — czy się aby nie wiją, czy nie są już TAKIE…
Ale nie pozwolili mu nawet spojrzeć. WYPUKŁY złapał go za ręce i począł ciągnąć ku sobie, w górę. Nie! Graves IM nie pozwoli! Nie chce! Obieca IM. Będzie pracować — niech go tylko nie zabierają, nie chce, aby go tak bez sensu, głupio ukatrupili… Woli już być TAKI!
Nie zważali na niego. Szarpnął się mocniej i ostatkiem sił wyrwał się IM, pędząc przed siebie. Chciał dobiec do uchylonych drzwi, co wabiły tam, w górze. Ale nagle poczuł, że złapali go za nogi. Upadł, waląc z całej siły BANIĄ o podłogę… Tak, była na pewno taka sama, jak u NICH…
— Precz!!.. Łajdawce!! Smierciarze!!..
Wył ochryple, zawodzącym, dławionym przez skurcze głosem. I nagle ujrzał, jak czarna plama drzwi rozjaśnia się powoli zielonkawym światłem — potem jeszcze jaśniejszym, wpadającym w błękit… Wreszcie obraz zmętniał, zatarł się w oczach, zlewając się jakby z tą jednolitą, matowolepką masą, która i jego — Gravesa — zaczęła z wolna pochłaniać…
Nie chciało mu się otwierać oczu — tak miłe było to światło, zapalające pod powiekami tęczowe kręgi, szybko rosnące do niewyobrażalnych rozmiarów, by wtem, znienacka, nieuchwytnie całkiem, przygasnąć do punktu i ruszyć ponownie zadziwiającą feerią barw.
Spał?
Uniósł wreszcie powieki i spojrzał przed siebie. Sufit… Biały… Lampa… — wzrok powoli wędrował do granicy sufitu i ścian. Musiał lekko pochylić głowę, wspartą na poduszce, by zajrzeć niżej. „Dlaczego to wszystko jest tak cholernie białe?… Jak… Szpital!”…
Wsparł się na łokciach i wtedy dopiero zauważył, że do prawej, odrętwiałej nieco ręki, ma coś przymocowane. Kroplówka! A więc miał wypadek…
Rozejrzał się z zainteresowaniem: szafka też biała; jakieś słoiki, instrumenty, gumki, rurki… Statywy z matowymi butlami. I dzwonek na ściance wysokiego, białego stolika.
„Okay… Zobaczymy, co to wszystko znaczy”.
Nacisnął guziczek i ułożył głowę na poduszce. Szumiało mu nieco pod dachem. Musiał nieźle oberwać…
Odczekał dłuższą chwilę, zanim usłyszał za sobą szelest otwieranych drzwi. Ktoś wszedł. Obejrzał się — wysoki, młody jeszcze mężczyzna w białym lekarskim kitlu.
Graves spojrzał na niego i spróbował się uśmiechnąć. Potem z niespodziewanym trudem wyszeptał:
— Gdzie… Gdzie jestem?
Mężczyzna zbliżył się, spojrzał przelotnie na kroplówkę i odparł spokojnie:
— Proszę nic nie mówić, Graves. Jeszcze parę dni i wszystkiego się pan dowie. Teraz powinien pan trochę pospać.
Graves chciał zaoponować, ale brakło mu siły. Patrzył, jak tamten wziął ze stolika przy łóżku jakąś ampułkę, sprawnie odpiłował jej szyjkę, a potem z błyszczącej metalowej kasety wyjął strzykawkę i napełnił ją do połowy opalizującym płynem. Wypchał ze strzykawki resztki powietrza i nachylił się nad Gravesem.
Ten poczuł po chwili słabe ukłucie, a potem miłe uczucie senności opanowało ciało, ściągnąwszy w dół powieki, pod którymi na powrót zapłonęły tęczowe kręgi…
Villard zapalił papierosa i spojrzał na siedzącego przed nim człowieka.
Uśmiechnął się.
Graves pomyślał, że ten facet ma wyjątkowo wredny wyraz twarzy. Chociaż na pierwszy rzut oka nie robił złego wrażenia. Miał pociągłą zamyśloną twarz, skryta prawie do połowy za wielkimi, oprawnymi w metal szkłami… I dłonie — o smukłych, ruchliwych palcach, bez przerwy podejmujących coś z biurka. Nieprzyjemne wrażenie przychodziło dopiero po chwili, kiedy raz i drugi dawało się zauważyć to jego nieustanne podenerwowanie, nieprzerwane ucieczki oczu, kiedy rzucało się na niego spojrzenie. I grymas — trudny do nazwania grymas, wykrzywiający twarz, gdy próbował się uśmiechnąć…
— Więc? — odezwał się wreszcie Graves.
— Tak… — wycedził wolno Villard i nagle, jakby podjąwszy jakąś decyzję, stuknął otwartą dłonią w blat biurka. Potem podniósł się z fotela i podszedł do siedzącego z drugiej strony Gravesa. Patrzył na niego przez chwilę, wsadziwszy obie ręce do kieszeni.
— Widzi pan… — podjął — …sprawa jest, że tak powiem, cienka… Oczywiście, jak sądzę, jest pan już świadom niezwykłości sytuacji. O ile wiem, przygotowywano już pana do tego, uprzedzając, że przeżył pan… hm… amnezję… To znaczy, częściową amnezję… — poprawił się pospiesznie — która i do dziś nie ustąpiła jeszcze zupełnie…
Graves skinął głową. Tak, coś mu o tym przebąkiwano.
— Pan, zdaje się, nie wie jeszcze, kim jestem… — zapytał nagle tamten. — Moje nazwisko: Villard… Pierre Paul Villard.
Graves zerwał się na równe nogi:
— Kto?! Villard? Ten od teorii pola?!
Wszystkiego się spodziewał, ale nie spotkania z tym człowiekiem. Villard! Legendarny, genialny fizyk-teoretyk, rozwiązujący najbardziej zawiłe problemy fizyki matematycznej, a w szczególności nieliniowej teorii pól grawitacyjnych…
Villard zrozumiał widać zaskoczenie tamtego, bo dodał:
— Rozumiem pana chyba… Owszem, to ja jestem tym Villardem. Czyżby to pana krępowało?
Graves odezwał się osłupiały: — Więc to pan ogłosił pracę… Tamten przerwał mu gwałtownym gestem dłoni.
— Nie jestem fizykiem. W każdym razie w tym sensie, w jakim zwykło się to rozumieć. Jestem profesorem psychiatrii…
— Psychiatrii?! — wykrzyknął Graves, ponownie podrywając się z fotela.
— Spokojnie, panie Graves… Ja jestem psychiatrą, ale zapewniam pana, że ma to bezpośredni związek z fizyką. Zastanawiał się pan czasem, dlaczego fizycy mają takie kłopoty z teorią pola? Z równaniami Einsteina dla silnych centrów grawitacyjnych?
Graves wzruszył ramionami.
— Mnie się pan pyta? Sam pan powinien wiedzieć najlepiej. Jestem gorszym fizykiem od pana…
Villard uśmiechnął się.
— Mówiłem już panu… A zresztą… — machnął ręką. — Niech pan nie będzie taki skromny, Graves. Ostatecznie to pana uważa się za jeden z najbardziej obiecujących umysłów młodego pokolenia. No więc?
Graves postanowił nie oponować. Temu facetowi wyraźnie udzieliło się coś od jego pacjentów. Siląc się na spokój odpowiedział:
— Więc sądzę, że to wyobraźnia… Zawodzi wyobraźnia przestrzenna. Ostatecznie trudno sobie przecież wyobrazić najprostsze nawet zakrzywione przestrzenie, kiedy ilość ich wymiarów przekracza dwa… A co dopiero deformacje dla przestrzeni wielowymiarowych — i to z reguły deformacje nieregularne…
— Właśnie — przytaknął tamten, kiwając ze zrozumieniem głową. — O to właśnie nam chodzi. I w tym się specjalizuję…