Выбрать главу

Pewnego dnia zerwała się gwałtownie od biurka i ledwie zdążyła do łazienki, gdzie ją chwyciły wymioty. Mąż pobiegł za nią zakłopotany i pełen niepokoju.

— Caroline, co się stało?

Kropla brandy przywróciła jej przytomność.

— Czy to prawda? — spytała. — To, co robili? — Kto robił?

— Kartagińczycy.

Wpatrywał się w nią pytająco, ale ona nie mogła zdobyć się na powiedzenie tego wprost.

Otóż Kartagińczycy oddawali boską cześć Molochowi, brązowemu posągowi z paleniskiem w brzuchu. W czasach kryzysu państwowego ludność gromadziła się pod przewodnictwem kapłanów i po odpowiednich obrzędach i modłach, wrzucano niemowlęta w płomienie.

Tuż przed krytycznym momentem dawano im słodycze, aby nie zniweczyć skuteczności ofiary krzykami przerażenia. A potem dudnienie bębnów zagłuszało krzyk żywcem palonych. Obecni przy tam rodzice byli zapewne szczęśliwi, gdyż ich ofiara cieszyła bogów…

Arnold Potterley zmarszczył posępnie brwi. Zaczął jej wyjaśniać, że są to złośliwe kłamstwa wymyślone przez wrogów Kartaginy. Powinien był ją ostrzec. Takie kłamstwa zresztą nie były niczym niezwykłym. Według źródeł greckich starożytni Hebrajczycy czcili głowę osła w swym sanktuarium, według rzymskich — pierwsi chrześcijanie nienawidzili wszystkich ludzi i składali w ofierze pogańskie dzieci w katakumbach.

— A więc to nieprawda?

— Oczywiście że nie. Mogli to robić pierwotni Punijczycy. Składanie żywej ofiary jest zjawiskiem powszednim w pierwotnych kulturach. Ale Kartagina w dniach swej wielkości nie była kulturą pierwotną. Ofiarę z ludzi często zastępowały czynności symboliczne, jak na przykład obrzezanie. Być może Grecy i Rzymianie czy to przez ignorancję, czy to przez złą wolę, wzięli kartagiński symbolizm za autentyczny obrządek.

— Czy jesteś tego pewien?

— Nie mogę być całkiem pewien, Caroline, ale gdy będę już miał wystarczające dowody, zwrócę się o pozwolenie zastosowania chronoskopii i sprawa zostanie wyjaśniona raz na zawsze.

— Chronoskopii?

— Wejrzenia wstecznego. Możemy uzyskać obraz starożytnej Kartaginy w momencie jakiegoś kryzysu, na przykład wylądowania Scypiona Afrykańskiego w 202 roku p.n.e. i zobaczyć na własne oczy, co się naprawdę zdarzyło. Przekonasz się, że mam rację.

Pogłaskał ją i uśmiechnął się krzepiąco, ale jej przez następne dwa tygodnie co noc śniła się Laurel. Nigdy więcej nie pomogła mu w jego kartagińskim przedsięwzięciu. Nigdy też jej o to nie poprosił.

Teraz spodziewała się go lada godzina. Dzwonił już do niej z miasta, informując o swej rozmowie z wysokim urzędnikiem państwowym i o tym, że sprawa przybrała oczekiwany przez niego obrót. Oznaczało to przegraną, a jednak w głosie jego nie słyszało się zdradzieckich oznak depresji, a twarz na ekranie wideofonu była spokojna. Dodał, że przed powrotem do domu musi jeszcze coś załatwić.

Domyśliła się, że wróci późno, co zresztą nie miało znaczenia. Żadne z nich nie przykładało wagi do godzin posiłków ani nie troszczyło się o to, jakie opakowania wyjąć z zamrażalnika, czy też kiedy włącza się mechanizm samoogrzewający.

Gdy wrócił, zdziwiła się. W jego zachowaniu nie było nic, co by się szczególnie rzucało w oczy. Pocałował ją jak zwykle, uśmiechnął się, po czym zdjął kapelusz i spytał, co słychać nowego. Wszystko było nieomal doskonale normalne. Nieomal.

Nauczyła się jednak dostrzegać drobiazgi — jego chód był nieco szybszy niż zwykle. Zdradziło to jej doświadczonemu oku, że był w stanie napięcia.

— Czy coś się stało? — spytała.

— Pojutrze wieczorem będziemy mieli gościa na kolacji, Caroline — odparł. — Czy masz coś przeciwko temu?

— Skądże. Ktoś znajomy?

— Nie. Młody wykładowca. Nowy. Rozmawiałem z nim. — Nagle odwrócił się ku niej, chwycił ją za ramiona, trzymał tak przez chwilę, po czym puścił zawstydzony, że okazał wzruszenie.

— Niewiele brakowało, a nie dogadałbym się z nim. Pomyśl tylko. Straszne, straszne, jak ugięliśmy się pod jarzmem, straszne, jak się do niego przywiązaliśmy!

Caroline Potterley nie była pewna, czy dobrze rozumie, ale już od roku obserwowała, jak jej mąż staje się coraz bardziej buntowniczy, coraz śmielszy w krytyce rządu.

— Mam nadzieję, że nie mówiłeś żadnych głupstw? — spytała.

— Nie wiem, co masz na myśli. Będzie zajmował się dla mnie neutriniką.

„Neutrinika” oznaczała dla pani Potterley jakiś czterosylabowy nonsens, wiedziała jednak, że nie ma ona nic wspólnego z historią.

— Arnoldzie — zaczęła nieśmiało — nie chcę, żebyś to robił. Stracisz pozycję. To jest…

— Anarchia intelektualna, kochanie — dokończył. — Tego zwrotu chciałaś użyć. Doskonale. Jestem anarchistą. Skoro rząd nie pozwala mi pchnąć naprzód moich badań, zrobię to na własną rękę. A kiedy pokażę drogę, inni pójdę moim śladem. Jeżeli nie, mniejsza z tym. Liczy się Kartagina i wiedza ludzka, a nie ty czy ja.

— Ale przecież nie znasz tego młodego człowieka. Może jest agentem Pełnomocnika d/s Badań?

— Mało prawdopodobne. Zaryzykuję. — Potarł zwiniętą pięścią lewą dłoń. — On teraz jest po mojej stronie. Dam sobie głowę uciąć. Nic na to nie poradzi — jest i koniec. Umiem rozpoznać intelektualną ciekawość w oczach, twarzy i postawie człowieka, a to jest choroba zgubna dla nieodpornego naukowca. Nawet dziś leczenie jest trudne i wymaga czasu, a młodzi są na tę chorobę bardzo podatni. Dlaczego poprzestawać na byle czym? Dlaczego nie zbudować własnego chronoskopu i kazać rządowi iść do…

Przerwał nagle, potrząsnął głową i odwrócił się.

— Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze — powiedziała pani Potterley, starając się ukryć niedobre myśli oraz zrozumiały lęk o profesorski status swego męża i zabezpieczenie na starość.

Ona jedna z nich wszystkich wyraźnie przeczuwała kłopoty. Bardzo przykre kłopoty.

* * *

Jonas Foster spóźnił się na kolację do Potterleyów prawie o pół godziny. Do końca nie był zdecydowany, czy skorzysta z zaproszenia. W ostatniej chwili doszedł jednak do wniosku, że nie wolno mu popełnić takiej zbrodni towarzyskiej, jaką byłoby odwołanie wizyty na krótko przed umówioną godziną. Poza tym nie dawała mu spokoju ciekawość.

Kolacja ciągnęła się w nieskończoność. Foster jadł bez apetytu. Pani Potterley siedziała roztargniona. Włączyła się do rozmowy tylko raz, pytając, czy jest żonaty, a na odpowiedź przeczącą, mruknęła coś z dezaprobatą. Doktor Potterley podjął neutralny temat, zaczął go wypytywać o karierę zawodową i słuchając, kiwał głową potakująco.

Trudno wyobrazić sobie coś równie sztywnego, ciężkiego i nudnego.

Wygląda tak nieszkodliwie, myślał Foster.

Ostatnie dwa dni spędził na czytaniu wszystkich materiałów dotyczących Potterleya, ale w sposób dorywczy i niemal ukradkiem. Wolał, by go nie widywano w Bibliotece Nauk Społecznych. Wprawdzie historia jest dziedziną z pogranicza literatury i dzieła historyczne często bywają czytywane w celach rozrywkowych lub poznawczych, niemniej trudno do tego ogółu zaliczyć fizyka. Uznano by go za dziwaka i po krótkim czasie kierownik katedry zadałby sobie pytanie, czy jego nowy wykładowca jest „właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.”

Był więc ostrożny. Sadowił się w odosobnionych niszach, wkradał się i wymykał o różnych godzinach.

Okazało się, że doktor Potterley napisał trzy książki oraz kilka tuzinów artykułów na temat starożytnych państw śródziemnomorskich. Wszystkie ostatnie artykuły — zamieszczane w „Przeglądzie Historycznym” — dotyczyły przedrzymskiej Kartaginy i traktowały o niej z dużą dozą sympatii.