— W czym? — zapytał Graves, nie bardzo rozumiejąc, do czego Villard zmierza.
— W wyrabianiu wyobraźni przestrzennej…
— Czy pan czasem nie…
Tamten jednak ostro przerwał Gravesowi.
— Niech pan nie próbuje ironii, Graves. To się może okazać dla pana niezdrowe… — zawiesił na chwilę głos, by ukryta w słowach groźba dotarła do Gravesa. Potem podjął:
— …Ale ja panu wyjaśnię. Nie zdawałem sobie sprawy, że proces paraamnetyczny postąpił u pana aż tak daleko; powinien już pan rozumieć w czym rzecz… Zajmuję się schizofrenia, a ściślej: kilkoma wybranymi jej aspektami. Między innymi zaburzeniami percepcji przestrzeni. Jak pan zapewne wie, zaburzenia wyobraźni przestrzennej — a właściwie percepcji, bo wyobraźnia jest tu przecież produktem wtórnym, nabytym niejako — są jednym z charakterystycznych symptomów schizofrenii. Wystarczy sobie obejrzeć rysunki schizofreników. Postanowiłem to wykorzystać. Doszedłem do wniosku, iż niektórzy schizofrenicy, u których zaburzenia tego typu dominowały, powinni sobie całkiem nieźle radzić z problemami nieliniowej teorii pola. Oczywiście, przy wystarczającej znajomości aparatu matematycznego i braku innych, uniemożliwiających pracę zaburzeń…
Graves przerwał mu:
— Ale co ja, do cholery, mam z tym wszystkim wspólnego?
— Wiele, bardzo wiele, proszę pana. — Villard był nad podziw spokojny. — Widzi pan… Był pan pierwszym, że tak powiem, obiektem experimentum crucis… Musiałem sprawdzić, jak taka praca idzie ludziom, nie tylko wyuczonym naprędce, już po zapadnięciu na schizofrenię, matematyki i fizyki, ale i ludziom nawykłym do teorii fizycznej. Kiedy da im się do ręki to, czym dysponują prawdziwi schizofrenicy — wspaniałą wyobraźnię przestrzenną. Villard uśmiechnął się. — No i nie zawiodłem się… Pańskie rezultaty były wręcz niewiarygodne, zadziwiły świat…
Graves czuł, jak na czoło występują mu kropelki chłodnego potu.
— Jak to… Co to znaczy prawdziwi schizofrenicy?
— Dobrze pan to rozumie, Graves. Bo pan przecież nie był schizofrenikiem. No, ale w tym była moja głowa. Wie pan — medycyna w tym względzie nieźle sobie radzi już od paru lat. Dysponujemy całą gamą środków psychodelicznych. Ludzie, jak dotąd, robili z nich fatalny użytek…
Graves, bezradnym jakby gestem, wyciągnął przed siebie ręce…
— To niemożliwe… Ja… nigdy bym się na coś takiego nie zgodził…
Tamten zmarszczył brwi.
— Toteż nie stawialiśmy nawet pana przed takim dylematem. Jak pan już zapewne zauważył, nie umiałby pan nawet powiedzieć, skąd się pan tu wziął. Swoją drogą — ożywił się nagle Villard — …nie mogliśmy się z panem w żaden sposób porozumieć. Ta pańska obsesja… No, ale to już pewnie pana nie interesuje…
Przerwał na chwilę i podszedł do biurka.
— Więc tak: proponuję panu teraz podpisanie papierka. To jest oświadczenie, że poddał się pan dobrowolnemu leczeniu w naszej klinice… Ze stanów depresyjnych — to choroba wszystkich naukowców… A potem mój kierowca odwiezie pana na lotnisko. Będzie pan w domu za pół dnia. Okay?
Graves podniósł się powoli.
— Villard… Pan chyba nie jest przy zdrowych zmysłach. Myśli pan, że puszczę panu płazem te nieludzkie eksperymenty? Na co pan liczy?
Ton odpowiedzi Villarda zmroził go. Tamten spokojnie, nie podnosząc ani odrobinę głosu, odpowiedział:
— Niech pan nie będzie dzieckiem, Graves. Niech pan się zastanowi, co byłby mi pan w stanie udowodnić? Co pan pamięta? Czy doprawdy sądzi pan, że nie przemyślałem tego do końca? Powinien mi pan być wdzięczny, że w ogóle daję panu szansę wydostania się stąd… Jako pierwszemu! Niech pan lepiej podpisze ten papierek. Chyba że…
Uważnie patrzył, jak Graves, załamany nagle, podszedł do biurka i wziął do ręki długopis.
Kiedy wreszcie, przeczytawszy kilkakrotnie oświadczenie, złożył na nim podpis i skierował się ku wyjściu, Villard oderwał się od parapetu i rzucił za nim:
— A niech się pan nadmiernie nie dziwi, kiedy będą pana witać z fanfarami. Ma pan teraz za sobą kilka świetnych artykułów w „Mathematical Physics”…
Janusz A. Zajdel
TOWARZYSZ PODRÓŻY
Pociąg ruszył powoli, z ociąganiem jakby. Spojrzałem w okno. Wzdłuż peronu, jakieś dziesięć metrów za ostatnim wagonem, biegł spóźniony pasażer.
Był to pociąg dalekobieżny, z wagonami, których drzwi nie zamykały się automatycznie. Dzięki temu biegnący człowiek miał szansę. Lokomotywa rozpędzała się wolno. Spóźnialski pasażer wlókł sporą i na oko ciężką walizkę, która obijała mu nogi. Przerzucony przez ramię płaszcz przeciwdeszczowy rozwiał mu się i plątał pod nogami. Stojąc w oknie przedostatniego wagonu obserwowałem całą scenę z zainteresowaniem kibica sportowego. Peron prawie się już kończył, pociąg przyspieszył, biegnący nie dawał jednak za wygraną. Musiało mu bardzo zależeć na tym właśnie pociągu. Tuż przed słupkiem z tablicą: „Przejście zabronione” udało mu się dopaść ostatniego pomostu. Postawił walizkę na stopniu, otarł czoło wierzchem dłoni i otworzył drzwi wagonu.
Zamknąłem okno i usiadłem w pustym przedziale. Po chwili za szybą dzielącą mnie od korytarza ukazała się twarz nieznajomego. Zajrzał, wahał się chwilę, wreszcie otworzył drzwi i cichym głosem spytał:
— Pozwoli pan…?
— Proszę bardzo — odpowiedziałem obojętnie.
— Pociąg taki pusty — zaczął tonem usprawiedliwienia, lokując walizkę na półce. — Bardzo nie lubię podróżować samotnie. To przykre nie mieć do kogo ust otworzyć przez całą drogę.
— Owszem… — odburknąłem niezbyt zadowolony, bo nade wszystko nie lubię mówić, gdy nie mam na to ochoty, a sądząc ze słów nieznajomego, zanosiło się na przymusową pogawędkę.
Postanowiłem — jak zwykle zresztą w podobnych sytuacjach — że będę spał z głową ukrytą pod wiszącym w kącie płaszczem. Usadowiłem się wygodnie i zamknąłem oczy.
Słyszałem, jak mój towarzysz podróży lokuje się na miejscu naprzeciw mnie. Szeleścił przez chwilę papierami. Nie potrafiłem powstrzymać się od wyjrzenia spod płaszcza. Na stoliku, zamiast spodziewanych jajek na twardo i kanapek w zatłuszczonym pergaminie, zobaczyłem plik zapisanych odręcznie arkuszy. Na pierwszy rzut oka wyglądały na jakąś pracę matematyczną.
Nieznajomy, pochylony, przeglądał je z uwagą, znacząc coś ołówkiem na marginesach. Był w średnim wieku, miał dość niskie czoło, nad którym rozsypywały się bujne, szpakowate włosy.
Podniósł oczy i uśmiechnął się z zakłopotaniem.
— Widzę, że nie może pan zasnąć — powiedział. — Może światło przeszkadza?
— Nie, proszę się nie przejmować. Proszę czytać, nie chce mi się właściwie spać… A pan, jak widzę, zajmuje się matematyką?
— Nno… właściwie tak… — zmieszał się nieco. — Może raczej fizyką teoretyczną, teraz trudno te dziedziny ściśle rozgraniczyć, szczególnie w niektórych specjalnościach… Pan może…?
— Owszem, trochę — uśmiechnąłem się. — O tyle, o ile jest mi to potrzebne w moim zawodzie. Pracuję w IBK, w biurze konstrukcyjnym.
— Naprawdę? — wykrzyknął z ożywieniem, jakby go ta wiadomość niezmiernie uradowała. — Pan pracuje w Instytucie Badań Kosmicznych? A to dopiero zbieg okoliczności! Właśnie tam jadę! Proszę sobie wyobrazić, że dziś zakończyłem pracę nad kapitalną teorią, która pozostaje w ścisłym związku z badaniami Instytutu… Przepraszam, nie przedstawiłem się dotychczas… Jerzy Ferenc, magister fizyki.