— Robert Melis, inżynier-kosmik — przedstawiłem się i ja, ściskając wyciągniętą ku mnie dłoń i usiłując bezskutecznie powiązać usłyszane nazwisko z którąś ze znanych mi publikacji fachowych.
— Otóż, jak powiedziałem, moja teoria daje wprost fantastyczne możliwości w zakresie podróży kosmicznych…
— Może coś z dziedziny napędów fotonowych? — zapytałem z zainteresowaniem, gdyż to właśnie było tematem mojej ostatniej pracy teoretycznej.
Zaprzeczył energicznym ruchem głowy.
— Nie, nie! Zupełnie coś innego, nowego. Inne podejście… Moja teoria dotyczy Metody Kontaktu Hiperprzestrzennego i opiera się na pewnym interesującym acz nie docenionym dotąd zjawisku topologicznym. Czy orientuje się pan nieco w topologii?
— Przyznam się, że poza definicją i kilkoma pojęciami niewiele wiem o tej gałęzi matematyki. Pan rozumie: specjalizacja! — powiedziałem tonem usprawiedliwienia.
— Rozumiem… Ale to nic nie szkodzi. Postaram się, o ile to możliwe, wyjaśnić poglądowo, o co chodzi.
Przymknął oczy i podparł czoło dłonią, namyślając się widocznie, od czego zacząć.
— Czy wie pan, co to jest „wstęga Möbiusa”? — zapytał po chwili, rzucając na mnie bystre spojrzenie. — Nie wie pan, prawda, pan nie zna topologii…
Przerwał i sięgnął do swoich papierów. Odszukał czystą kartkę, potem zdjął walizkę z półki i wydobytą stamtąd żyletką odciął z brzegu arkusza wąski pasek, długi na jakieś dwadzieścia pięć centymetrów.
— Jeśli ten pasek skleimy w ten sposób — pokazywał — to otrzymamy po prostu zwykły pierścień czy raczej boczną powierzchnię bardzo niskiego walca; jeśli natomiast jedną z krawędzi przed sklejeniem odwrócimy „na drugą stronę”, czyli skręcimy o 180 stopni, o, tak — skręcił taśmę o pół obrotu — i teraz dopiero spoimy brzegi, to otrzymamy właśnie wstęgę Mobiusa. Proszę zauważyć, że taka wstęga posiada tylko jedną powierzchnię, jedną stronę…
— Jak to? — spytałem ze zdumieniem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. — Przecież papier ma dwie strony?!
— Papier owszem… — odpowiedział cierpliwie. — Ale proszę sobie wyobrazić, założyć, że jest on nieskończenie cienki jak abstrakcyjny twór geometryczny, który nazywamy płaszczyzną…
— To niczego nie zmieni! — oponowałem. — Zawsze będą dwie strony, zawsze można spojrzeć na to od tej lub od tamtej strony…
— Tu nie chodzi o to, z której strony się patrzy… — uśmiechnął się Ferenc. — Nie mam, niestety, kleju…
— Powinienem gdzieś mieć podgumowaną taśmę do oklejania rysunków technicznych — powiedziałem, szukając po kieszeniach. — O, jest, proszę!
— Świetnie — ucieszył się Ferenc, sklejając końce paska. — A teraz proszę wziąć ołówek i przejechać nim po taśmie, poczynając od dowolnego punktu, zawsze równolegle do obu brzegów papieru, nie przekraczając żadnego z nich.
— Rzeczywiście! — zdziwiłem się, stwierdziwszy, że ołówek powrócił dokładnie tam, skąd wyruszył. — To zadziwiające: obszedłem obie strony papieru! Kreska ciągnie się po obu stronach taśmy…
— Po jednej stronie, proszę pana. Drugiej strony taśma nie posiada!
— Na to wygląda… — odparłem niepewnie.
Ferenc, z zadowoleniem prestidigitatora, któremu udał się efektowny trik, spoglądał na mnie z ukosa, bawiąc się moim zdumieniem.
— Widzi pan zatem, że zupełnie możliwe jest skonstruowanie powierzchni jednostronnej. Co by pan teraz powiedział, gdybym zaproponował następujący model Wszechświata: żyjemy na takiej właśnie „powierzchni jednostronnej”; aby dostać się do punktu maksymalnie odległego, czyli popularnie mówiąc na „drugi koniec” Wszechświata, musimy odbyć długą podróż wzdłuż taśmy. A przecież w rezultacie znajdziemy się jakby w tym samym punkcie, bo od punktu wyjścia oddzielać nas będzie jedynie papier, o którym wszak założyliśmy, że jest nieskończenie cienki. Tak więc praktycznie znajdziemy się znów w tym samym miejscu! Wszechświat niejako „zazębia się” sam ze sobą, a każdy jego punkt ma podwójne znaczenie, znaczenie dwóch punktów tej samej powierzchni jednostronnej! Aby znaleźć się „na drugim końcu” Wszechświata, wystarczy tylko „przebić” nieskończenie cienką łupinę…
— Więc w praktyce… znajdujemy się w dwóch miejscach równocześnie?
— O nie! To znaczy… tak, ale tylko wirtualnie. Realny Wszechświat nie jest przecież matematyczną abstrakcją… Nieskończenie cienką łupinę należałoby fizycznie interpretować raczej jako coś analogicznego do „łuski magnetycznej” w sensie elektrodynamicznym… To oczywiście przenośnia, bo tu chodzi o coś zgoła innego… Ale model jest dobry: taka „łuska” ma pewien moment dipolowy, określoną polaryzację… Rozumie pan? Aby dokonać zwarcia hiperprzestrzennego, to znaczy, aby przeskoczyć do punktu sprzężonego z danym, do tego „po drugiej stronie”, należy jakby zmienić polaryzację obiektu na przeciwną. To nie jest, oczywiście, takie przejrzyste. Model, który panu przedstawiłem, dotyczy jedynie dwuwymiarowej przestrzeni, podczas gdy nasz Wszechświat jest trójwymiarowy, jeśli oczywiście pozostawimy na boku kwestię czasu i rozpatrujemy problem quasi — statycznie.
Uogólnienie powierzchni Möbiusa na przestrzeń, którą kiedyś, być może, nazywać się będzie „przestrzenią Ferenca”, nie przedstawia jednak tak beznadziejnego problemu teoretycznego, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Zrobiłem to i powiem panu, że wnioski, jakie stąd wysnułem, pozostają w zaskakującej zgodności z ogólną teorią względności i termodynamiką probabilistyczną. Natomiast praktyczne rozwiązanie metody kontaktu hiperprzestrzennego przysporzyło mi sporo kłopotów, z których jednak udało mi się wybrnąć w sposób nadspodziewanie prosty…
— I sądzi pan, że… człowiek… mógłby tą metodą przenieść się w odległe rejony Wszechświata?
— Bez wątpienia mógłby! Tylko, niestety, nie zawsze jest to bezpieczne… Nie wiadomo przecież tak od razu, co znajduje się tam, „po drugiej stronie”, jeśli tak można obrazowo powiedzieć o jednostronnym obszarze. Ryzykant, który odważyłby się na tego rodzaju wyprawę, mógłby źle skończyć…
Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się blado.
— Niech pan nie myśli, że to ryzyko dyskwalifikuje praktyczne zastosowanie mojego odkrycia! Należy sobie przede wszystkim zdać sprawę z rodzaju niebezpieczeństwa: otóż niech pan sobie wyobrazi, że w miejscu, które odpowiada punktowi pańskiego startu, w punkcie „ferencowsko-sprzężonym” z danym, znajduje się np. jakaś chmura pyłu kosmicznego albo, co gorsza, jądro jakiejś galaktyki czy po prostu gwiazda! Nie wie pan o tym a priori, podróż staje się podróżą w nieznane, a więc rzeczą nader niebezpieczną. Istnieje jednak, jak się okazało, sposób rozpoznania warunków panujących w punkcie sprzężonym, za pomocą sondowania hiperprzestrzennego…
Ferenc zamilkł i zamyślił się. Po chwili milczenia przypomniał sobie widocznie o moim istnieniu i powiedział jakby z zażenowaniem:
— Przepraszam pana… Myślałem właśnie o moim ostatnim eksperymencie.
— Z sondowaniem? — podchwyciłem zaciekawiony.
— Coś w tym rodzaju. W każdym razie to ważny element umożliwiający zastosowanie mego odkrycia. Polega na transplantacji spolaryzowanych dipoli magnetycznych… ach, przepraszam, zaczynam mówić językiem, którego pan zapewne nie rozumie… ale wybaczy mi pan, wszystko to jest nawet dla mnie tak niesamowicie skomplikowane, że trudno posłużyć się prostym językiem, by to przekazać. Chwilami sam nie mogę uwierzyć w realność całej historii… Wie pan, sam boję się, naprawdę boję się skutków swego dzieła! Bo proszę sobie wyobrazić, że spowoduje ono całkowity przewrót, rewolucję w komunikacji międzygalaktycznej. Cóż powiedzą na to specjaliści od rakiet relatywistycznych, tacy jak pan na przykład, którzy całe niemal życie poświęcili na skonstruowanie pojazdu umożliwiającego osiągnięcie jak najdalszych okolic Wszechświata. A po zastosowaniu mojej metody — jakże prostej w swej istocie i łatwej stosunkowo w eksploatacji — osiąga się najdalszy z możliwych punktów Wszechświata, i to w czasie nieskończenie krótkim! Doprawdy waham się, czy mam opublikować moje prace… Jadę właśnie do Birhoffa, którego pan niewątpliwie zna, to przecież obecnie największy autorytet w dziedzinie podróży międzygwiezdnych. Ale jakże ubogie są dotychczasowe osiągnięcia na tym polu: kilkanaście mniej lub bardziej rozsądnych prac teoretycznych, reszta — to plewy… Ani jednego praktycznego rozwiązania, żadnej udanej konstrukcji! A przy tym nie zanosi się na istotny postęp w ciągu najbliższych dziesiątków lat… Po prostu ślepy zaułek. Klasyczne metody, sposób myślenia sprzed pół wieku. Czy mogę dać im wszystkim do ręki to, czego szukają od wielu dziesięcioleci inną metodą i bez większej nadziei znalezienia? Obawiam się, że mogą potraktować mnie jak szaleńca, fanatyka czy maniaka… Dlatego zależy mi bardzo na pańskiej opinii o tym moim… szaleństwie.