— Ciekaw jestem, czy rozwinęły się tutaj jakieś wyższe organizmy? — powiedział Bado. — Zaczynam w to wątpić. Dotąd widziałem tylko ziółka na łące i te drzewa… Jeśli nie liczyć oczywiście muszek, ale tego paskudztwa pełno na wszystkich planetach.
— Pewnie, że jedynie muszki — potwierdził Stok. — Według Ildentena topologia biosfery tego rodzaju planet nie wykazuje zaawansowania ewolucji form świata zwierzęcego. — Ildenten może się mylić…
Bado nie miał zielonego pojęcia, kto to taki ten Ildenten i mimo rozpaczliwych wysiłków nie potrafił przypomnieć sobie nawet najmniejszej o nim wzmianki w tej garstce podręczników i działach mnemoteki, które musiał przewertować aby jako tako zaliczać semestry. Na wszelki wypadek postanowił nie zgłębiać w obecności Stoka niuansów systematyki gatunków istot planetarnych i ograniczyć się w podobnych sytuacjach do sceptycznych uwag. Tym jednak razem musiał udzielić lekcji młodszemu koledze.
— Dotychczas istnieje kilka teorii w pełni tłumaczących czaso-przestrzenną konfigurację rozkładu zarówno psychozoików, jak i biogenezy niższego rzędu na planetach słońc pojedynczych. Teorie te tłumaczą wszystko dokładnie lecz wykluczają się nawzajem. Dlatego też Ildenten może twierdzić swoje, a ja mogę być stronnikiem Kardem. Ortodromiczna komplikacja momentów ewolucyjnych z pragmatycznym określeniem rachunku prawdopodobieństwa wykazuje niezbicie heteromorficzną naturę samoorganizacji materii nieożywionej. Dlatego możemy mieć nadzieję…
Bado wpakował w ten wykład jeden ze wspaniale wykutych cytatów z „Naturwissenschaften” Kardem, którego notabene sam nie dość rozumiał, i z ulgą stwierdził, że to poskutkowało. Sprawdziła się stara maksyma, że człowiek woli trzymać się z daleka od tego, co zbyt mądrze dla niego wygląda. Stok szybko zmienił temat.
— Niech diabli wezmą te wszystkie mądrości — powiedział. — Można sobie pogratulować że dostało się samodzielną robotę i przestały nad tobą wisieć wścibskie nosy jajogłowych. Po paru latach nieustannego „nie wiesz, nie umiesz, musisz się podciągnąć” nadarza się wreszcie okazja ruszyć nie tylko tym, ale i tym.
Stok najpierw puknął się rozwartą dłonią w czoło, a następnie zgiął rękę w łokciu, aż biceps naprężył się wypełniając prawie cały rękaw skafandra.
Badowi spodobała się jego szczerość.
— Pewnie — przytaknął. — Po ciągłym wałkowaniu formułek najprostszy wzór może okazać się niestrawny. Trzeba zmieniać klimat…
— I menu — dumał Stok.
Zagłębili się już porządnie w środek lasu, a drzewa jak stały w jednakowych odstępach, tak i nie kwapiły się jakoś dostarczyć im urozmaicenia w monotonnej wędrówce.
Szli więc ramię w ramię plotąc najprzeróżniejsze głupstwa i co chwilę wybuchając głośnym śmiechem, gdy któremuś udał się jakiś żart. Niezmiernie rzadko zdarza się, by dwóch młodych ludzi tak przypadło sobie do gustu. I to tym bardziej, że przypadek zetknął ich w niezbyt sprzyjających ku temu okolicznościach. Bado błogosławił już nawet los, który jakże w porę zesłał mu towarzysza. Musiał przyznać, że w przeciwnym razie samotny zwiad znużyłby go i zmęczył bardzo szybko.
— Wiesz co? Mam tego dość — powiedział Stok. — Tutaj nie ma czego szukać. Już lepiej zrobić kilka krótkich przelotów, rozejrzeć się z góry, a gdy nic ciekawego naprawdę nie będzie, dorobić raport i adieu…
— Zobaczymy — powiedział Bado. — Ale masz rację, wleźliśmy już porządnie w ten las i przydałby się odpoczynek.
To mówiąc odpiął z pleców małą torbę i cisnął pistolet pod pień najbliższego drzewa.
— Panowie i panie, proszę na śniadanie — powiedział poważnie.
Rozłożyli się na szorstkim mchu. Bado ostentacyjnie wyciągnął z kieszeni pudełko odżywczych pastylek, wysypał parę na dłoń i robiąc bohaterską minę przełknął jedną. Była smakowicie mdła i chociaż naprawdę włożył wiele wysiłku w utrzymanie na twarzy powagi, to jednak nie potrafił powstrzymać się od skrzywienia warg. Pocieszył go dopiero grymas na twarzy Stoka, który z nie mniejszym poświęceniem wpakował do ust aż trzy pastylki za jednym zamachem.
Chwilę siedzieli nie patrząc na siebie, ale wreszcie zmarkotniały trochę Stok zebrał się na odwagę, zrobił wielce niewinną minę i zapytał:
— Wiesz co, Bado? Powinniśmy chyba wykonać kilka obserwacji przewidzianych harmonogramem zajęć. No… zmierzyć dokładnie ciążenie, określić pole magnetyczne, natężenie promieniowania i w ogóle… Chyba wziąłeś aparaturę? Widziałem, że dźwigasz spory plecak.
Bado od razu pojął, w czym rzecz.
— Oczywiście, ale lądowaliśmy oddzielnie i każdy liczył na siebie, więc i ty masz torbę nie mniejszą od mojej… Patrzyli na siebie wciąż jeszcze niezdecydowani. Wreszcie Bado przysunął do siebie plecak i zaczął go powoli otwierać. Torba zaopatrzona była w takie mnóstwo zamków, klamer i zatrzasków, że Bado zawsze mógł jeszcze się wycofać. Jednak, jak się można było spodziewać, ostrożności okazały się zbędne. Stok nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
— Byłem pewien, że pasujemy do siebie jak ulał!
— Jeżeli na dodatek okaże się, że mamy podobny gust w doborze menu…
— To cały świat stoi otworem przed taką parą!
Już bez żadnych skrupułów powyciągali z plecaków mięsne konserwy i plastykowe torebki pełne przemyconych na pokład rakiety specjałów. Stok nie bez dumy postawił na mchu potężny termos i rozlał w kubki coś, o czym z uporem twierdził, że jest tylko herbatą, chociaż Bado mógł przysiąc, że już sam zapach tej herbaty dziwnym sposobem kojarzy mu się z Jamajką.
Opychali się więc smakołykami, przez żaden instruktaż nie przewidzianymi w jadłospisie praktykantów Szkoły Zwiadu, i choć nie przystało to potencjalnym wygom kosmicznym nie czuli z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Ze skrajnych możliwości — być kosmicznym wilkiem, któremu wystarczą pastylki, i nie być nim, lecz za to mieć pełny żołądek — wybrali zgodnie to drugie.
Kiedy z zaimprowizowanej uczty Lucullusa pozostały żałosne ostatki, zmęczeni, czy to przebytą drogą, czy też nadmiernym przybytkiem kalorii, wyciągnęli się w cieniu liściastej korony podobnego do afrykańskiego baobabu drzewa i oddali się przyjemnej drzemce.
Jasne słońce przesuwało się powoli nad lasem, bez trudu przenikając skroś ustawionych pionowo liści i sięgając, zdawałoby się, do najbardziej niedostępnych głębin lasu. Drzewa tylko na skraju leśnego obszaru były zielone, a w miarę oddalania się od jego krańca jakby dojrzewały nabierając stopniowo żółtych i pomarańczowych tonów, aby w miejscu, gdzie legli dwaj zwiadowcy, mienić się dosłownie płomienistymi jęzorami na przemian żółtej i czerwonej kory. Było to tym bardziej kontrastowe, że wyższe partie drzew odzyskiwały zieloną barwę, a na wierzchołku liście miały nawet odcień zielonkawego błękitu. Słońce stanęło wreszcie w zenicie, prawie pionowo nad ich głowami, i poprzez prześwity listowia spłynęło gorącem na twarze śpiących.
Pierwszy obudził się Bado. Z przyzwyczajenia rozejrzał się niespokojnie, ale wokoło panował niczym nie zmącony spokój.
Dla odświeżenia ciała podskoczył, zrobił kilka przysiadów i szerokich zamachów ramionami. Następnie pozbierał rozrzucone na beżowym mchu papierki, torebki i próżne tubki, wyrwał zwarty płat darni i zagrzebał wszystko w sypkim piasku.