Выбрать главу

Przeciwnicy takiego przedsięwzięcia — znów powracam do wyprawy ku Gwieździe Barnarda — chcą wiedzieć, ile to będzie kosztowało. Nie chodzi im tylko o pieniądze, nie chodzi im także o ludzki wysiłek, i nawet nie o to, że te środki można by zużyć na jakieś inne, ważniejsze cele.

Dla nich ważne jest zainwestowanie tych wszystkich rzeczy naraz. Pytają więc: czy te koszty się zwrócą? Moja odpowiedź brzmi tak, chociaż może nie w tym sensie, jak to rozumieją księgowi. Dostajesz to, za co płacisz; jeżeli masz ochotę zapłacić, jest to wtedy warte tej ceny.

Niektórzy z was żyją wystarczająco długo, aby móc sięgnąć pamięcią do roku 1969, kiedy pierwsza załoga wróciła z próbkami skał i pyłu leżącego tam, gdzie pozostawili ślady swych stóp. Przypominacie sobie zapewne, jak niektóre z tych próbek rozesłano naukowcom na całym świecie.

Byłem wtedy studentem. Siedziałem właśnie w gabinecie mojego profesora mineralogii, którego nazwiska nie pamiętam, na uniwersytecie, gdzie studiowałem, kiedy ktoś przeszedł przez hali i wetknął głowę do pokoju.

— Joe — powiedział. — Lovejoy wrócił z Houston. Czeka na dole, w sekretariacie instytutu i pyta, gdzie jesteś.

To nie znaczy, że nazywał się rzeczywiście Lovejoy. Nie pamiętam żadnych nazwisk. Po prostu wstawiam nazwisko tam, gdzie się ono powinno znajdować.

Profesor wstał od biurka. — Chodź — powiedział do mnie, i ruszyliśmy wzdłuż korytarza. Lovejoy na pewno dobrze wiedział, gdzie jest profesor, ale my zbyt dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, jaki był powód jego wyjazdu do Houston. Prawdopodobnie gdybym ja przywiózł ze sobą to, co Lovejoy, to też bym się czuł ważny.

Kiedy weszliśmy do sekretariatu, na środku pokoju stał Lovejoy, a wokół niego spora grupa pracowników instytutu. W ręku trzymał coś niewielkiego. Spostrzegł nas od razu. — O, Joe — powiedział do profesora. — Jesteś wreszcie. — Przepchnął się przez tłum. — Idę do domu trochę pospać. Obłędna gonitwa porywa nas w swoje tryby. Wpadłem tylko, żeby to zostawić. Nie mamy czasu do stracenia. Najlepiej od razu zabierz się do roboty.

Podał profesorowi kawałek szklanej rurki wielkości scyzoryka. Była zapieczętowana z obu stron, a w środku, między dwiema zatyczkami ze styropianu, tkwiło coś ciemnego. Profesor wziął do ręki rurkę, jakby to był największy na świecie diament.

Nie zauważyłem, kiedy Lovejoy wyszedł. Naprawdę nie zauważyłem. Pamiętam tylko sylwetkę profesora stojącego z tą rurką w rękach. Był jednym z tych dokładnych, skrupulatnych ludzi, o których można pomyśleć, że są chodzącymi maszynami. Sądzę, że zajął się mineralogią nie dlatego, że go naprawdę interesowała, ale ponieważ była to praca, którą mógł wykonywać z precyzją odpowiadającą jego naturze. W momencie, kiedy trzymał tę rurkę, nie zrobił jednak nic. Nawet się nie poruszył.

Po chwili podszedł do niego jeden z profesorów.

— Dobrze się czujesz, Joe?

Profesor tylko potrząsnął głową i nieco się odwrócił, a wtedy przyjrzałem mu się dokładnie. Próbował nadać swej twarzy zwykły wyraz, ale nie szło mu to nadzwyczajnie — spod szkieł ciekły mu łzy. Nie sądzę, żeby był wtedy w stanie zauważyć coś mniejszego od wojennego okrętu, nie mówiąc już o tym kawałku szkła w ręku.

No cóż, chwyciłem go za ramię i zaciągnąłem z powrotem do gabinetu. Przez cały czas nie odezwał się słowem, a ja nie próbowałem go do tego zmuszać. Kiedy znaleźliśmy się w gabinecie, usiadł przy biurku i położył szklaną rurkę przed sobą na bibularzu. Po chwili ja z kolei zapytałem go, jak się czuje. Powiedział tylko: — Poszukaj Smitha i Jonesa. Poproś ich, żeby tu przyszli,

Smith i Jones byli to młodsi asystenci zespołu naukowego, który miał pracować nad tym właśnie okruchem Księżyca.

Kiedy wychodziłem, przykładał sobie chustkę do twarzy. Później nie widziałem go chyba przez kilka miesięcy. Był zajęty. Kiedy go wreszcie spotkałem, nie rozmawialiśmy o tym, co się stało.

Przypuszczam, że ci z was, którzy nie podzielają moich poglądów co do projektu wyprawy do Gwiazdy Barnarda, nie będą uważali tego incydentu za przekonywający, ani nawet za zrozumiały. Mogę tylko powiedzieć, że dla mnie miał on ogromne znaczenie.

Był to jedyny moment, kiedy ten człowiek stał się w moich oczach prawdziwie ludzki.

Zawsze, kiedykolwiek rozprawia się o nowym przedsięwzięciu, słyszę to samo pogardliwe pytanie — po co? Chodzi o to, co się przez to uzyska. Odpowiedzi jest wiele, ale nie są to odpowiedzi, które zadowalają pytających, żądają oni bowiem usprawiedliwienia czegoś, co, zdaniem tych, których pytają, żadnego usprawiedliwienia nie wymaga — uzasadnia je bowiem sam fakt. Według opinii takich ludzi, a i ja do nich należę, równym nonsensem byłoby pytanie: Dlaczego człowiek ma wyruszać na Sumatrę, Galapagos, czy Tristan de Cunha? Są to odległe zakątki Ziemi. Ich istnienie obchodzi niewielu, poza mieszkańcami ich wybrzeży. Zawsze jednak znaleźli się tacy, których ciągnęło nieodparcie do tych miejsc, dla nie bardziej racjonalnego powodu niż satysfakcja z dowiedzenia się, co tam jest. Chciałbym wierzyć, że zawsze znajdzie się przynajmniej kilku takich ludzi…

Już od czasów Troi i Niniwy, Babilonu i Dilmuru, chyba tylko małoduszni nie bywali poruszeni do głębi opowieściami przywiezionymi przez podróżników.

Kiedy podnoszę wzrok znad swojego biurka — tu, na stacji Ganimeda — mogę zobaczyć przez okno większy rozmiarami od Księżyca, różnokolorowy fragment Jowisza. Nie ma on wpływu na życie wielu ludzi, ma za to przede wszystkim wielkie znaczenie dla mnie.

Przed kilkoma laty, kiedy założono stację na Ganimedzie, przybyliśmy tu z dużą ilością pytań, wielu rzeczy chcieliśmy się dowiedzieć — a odpowiedzi szukaliśmy nie dla celów praktycznych, lecz z czystej chęci poznania.

Wiedzieliśmy, że Jowisz wypromieniowuje w przestrzeń kosmiczną kilkakrotnie więcej energii niż otrzymuje od Słońca. Znajdujemy się tu po to, by dociec, skąd ta energia pochodzi, w wyniku jakiego procesu powstała, i w jaki sposób trafiła ze swego źródła w wyższe warstwy atmosfery planety.

Wiedzieliśmy już teraz, że atmosfera Jowisza zawiera kilka trwałych, charakterystycznych cech, nie będących chyba w stanie stałym, z których największą i najbardziej godną uwagi jest słynna czerwona plama. Nie znamy natury tych osobliwych cech, nie wiemy, co powoduje, że się nie rozpraszają, ani dlaczego unoszą się i zmieniają położenie. Być może nie są to ważne pytania. Przynajmniej w ziemskich kategoriach. Czujemy jednak potrzebę dowiedzenia się.

(Dlaczego? Czy musimy mieć powód?)

A zanim tu przylecieliśmy, mieliśmy powód, żeby wierzyć, że jądro Jowisza jest tak silnie ściśnięte siłami grawitacyjnymi, że własności substancji nie będą przypominały niczego, co kiedykolwiek badano w laboratoriach ziemskich. Szukaliśmy potwierdzenia swoich przypuszczeń, chcieliśmy też odkryć szczególne własności, jakie miałaby substancja w takim stanie — w pół drogi między jądrem świata i sercem gwiazdy.

Znajomość tych rzeczy nie będzie przydatna dla ludzi przyziemnych. Nie będą mieli z tego ani pieniędzy, ani chleba. Dla niektórych jednak, sam się do nich zaliczam, poszukiwanie wiedzy jest tysiąc razy bardziej kuszące niż złoto. Dużo odkryliśmy w ciągu tych kilku lat na Ganimedzie. Dużo było niespodzianek. Jestem pewien, że o kilku już słyszeliście, np. o stereofotografiach czterech poruszających się ruchem wstecznym, zewnętrznych księżyców, które pokazują, że trzy z nich pasowałyby do siebie tak idealnie, jak kawałki obrazkowej łamigłówki. Jaka siła spowodowała ich rozerwanie? I kiedy? Czy czwarty księżyc jest też fragmentem większej masy?