Są także te pseudogóry lodowe — olbrzymie masywy częściowo stałej substancji, sięgające warstwy chmur Jowisza jak morskie bestie prujące powierzchnię wody. Unoszą się tam przez czas jakiś — kilka godzin lub dni — a potem niespodziewanie obracają się jak śpiący w czasie drzemki i znikają z oczu.
Dotychczas zauważono tych pseudogór pięć; jedna miała prawie pięćset kilometrów szerokości. Powierzchnia ich jest ziarnista i łatwo ulega erozji. Zabarwieniem przypominają masę tłuczonego szkła. Nie wiemy, z czego się składają, ani dlaczego unoszą się do góry a potem znikają.
Pytań mamy teraz jeszcze więcej niż na początku. Te, z którymi tu przybyliśmy, pozostały zasadniczo nie rozwiązane. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdziemy na nie właściwe odpowiedzi. Nie jestem zresztą pewien, czy chciałbym znać odpowiedzi.
Bo najważniejszą ze wszystkich rzeczy, jakich się nauczyliśmy, jest ta, którą pojęliśmy już na początku: że w miarę tego jak się uczymy, dowiadujemy się też, jak dużo pozostaje jeszcze do nauczenia. I te odpowiedzi, które wymuszamy na siłę z nieznanego, nie zadowalają w pełni, one bowiem z kolei w naszych myślach podsuwają nam nowe kwestie do rozstrzygnięcia.
Człowiek to zwierzę, które zadaje pytania. Właśnie poszukiwanie odpowiedzi na te pytania, a nie satysfakcja z dowiedzenia się, kusi nas do nowych przedsięwzięć. Jest coś takiego w duszy ludzkiej, co powoduje, że szukamy rozwiązań dla szerokich i różnorodnych zagadnień, nie poddających się łatwo, takich, które wymagają wysiłków całych pokoleń i całego życia tych pokoleń.
Gwiazda Barnarda należy do najbliższych ze znanych nam gwiazd. Oddalona jest od nas o sześć lat świetlnych. Bliżej są tylko bliźniacze gwiazdy Alfa Centauri, i ich towarzyszka Proxima. Gwiazda Barnarda wyróżnia się największym ruchem własnym ze wszystkich znanych gwiazd, tzn. miarą szybkości, z jaką porusza się przez firmament bardziej odległych gwiazd. I wiemy, że Gwiazda Barnarda ma przynajmniej jedną towarzyszkę, zbyt małą, żeby ją można było dostrzec; za małą nawet na to, żeby ją móc nazwać gwiazdą. Jest to planeta — jakiś inny świat. Bardzo możliwe, że jest ich kilkanaście. Zastanawiamy się nad tym, ile lat mogą sobie liczyć te światy i jakie znaczenie miałoby poznanie ich wieku dla określenia wieku naszego systemu słonecznego. A nawet i wieku Wszechświata.
(A może Wszechświat jest wiecznie młody? Lub po prostu wieczny? Czy takim pytaniom można przypisywać jakieś znaczenie? Czy w ogóle powinno się zadawać takie pytania?)
Wypatrujemy Gwiazdy Barnarda jak ludzie na brzegu morza… Zadajemy pytania. Gdy ludzie tam dotrą, zadadzą jeszcze więcej pytań. A oprócz tych pytań jeszcze kilka. Tak to już zawsze bywa.
Kiedy przyjąłem zaproszenie do pracy na Ganimedzie, niektórzy małoduszni Ziemianie nie potrafili tego zrozumieć. Jeden z nich zapytał ironicznie: — Jak ci się wydaje? Co tam w górze znajdziesz?
Dałem mu jedyną odpowiedź, na jaką mogłem się zdobyć. Powiedziałem mu, że nie wiem — że nigdy nie wiemy, na co natrafimy. Nigdy. I właśnie dlatego tam wyruszamy.
Przełożyła Izabella Wagner
Ray Bradbury
POCZWARKA
Chrysalis
Rockwellowi nie podobał się panujący w pokoju zaduch. Nie tyle piwny odór McGuire’a czy smrodek zmęczonego, nie domytego Hartleya, co silny owadzi zapach zalatujący od zimnego, pokrytego zieloną powłoką ciała Smitha leżącego sztywno na stole. Czuć było także olejem i smarem od bliżej nie określonej maszynerii, która połyskiwała w kącie niewielkiego pomieszczenia.
Ten Smith był trupem. Rockwell, zirytowany, wstał z krzesła i schował stetoskop.
— Muszę wracać do szpitala. Rozumiesz, Hartley, wojna, przepełnienie. A Smith nie żyje od ośmiu godzin. Jeśli potrzebne ci są szczegółowe dane, zażądaj sekcji zwłok…
Przerwał, ponieważ Hartley uniósł drżącą, kościstą rękę i wskazał na ciało pokryte dokładnie kruchą, twardą, zieloną łuską.
— Osłuchaj go, Rockwell. Jeszcze tylko raz, proszę cię.
Rockwell chciał zaprotestować, ale westchnął, usiadł i wyciągnął stetoskop. Z kolegami lekarzami trzeba jak z jajkiem. Przyciskasz więc stetoskop do zimnego, zielonego ciała i udajesz, że słuchasz…
Nagle mały, słabo oświetlony pokoik eksplodował wokół niego. Eksplodował zielonym, chłodnym tętnieniem. Uderzyło ono Rockwella w uszy jak pięści. Po prostu go uderzyło. Widział, jak jego palce podskakują na leżącym ciele.
Słyszał puls.
Głęboko w ciemnościach ciała serce uderzyło raz. Zabrzmiało to jak echo w morskiej toni.
Smith był martwy, nie oddychał, był zmumifikowany. Ale gdzieś w samym jądrze tej martwoty żyło jego serce. Żyło, poruszając się jak maleńkie nie narodzone dziecko!
Suche palce Rockwella, palce chirurga, skoczyły gwałtownie. Zwiesił głowę. W świetle wydawała się ciemna, z łatka mi siwizny. Miał spokojną piękną twarz o regularnych rysach. I około trzydziestki. Co chwila przykładał stetoskop i nasłuchiwał, a na jego gładkie policzki wystąpił pot. Puls był nieprawdopodobny.
Jedno uderzenie serca na trzydzieści pięć sekund.
A oddech — też nie do wiary — co cztery minuty. Ruch klatki piersiowej właściwie niedostrzegalny. Temperatura ciała?
Sześćdziesiąt stopni.
Hartley roześmiał się. Nie był to przyjemny śmiech. Przypominał zanikające echo.
— On żyje — powiedział zmęczonym głosem. — Tak. Żyje. Wiele razy mnie oszukiwał. Wstrzykiwałem mu adrenalinę, żeby przyspieszyć bicie serca, ale bezskutecznie. Jest w takim stanie od dwunastu tygodni. Nie mogłem tego już dłużej trzymać w tajemnicy. Dlatego do ciebie zadzwoniłem. To jest… coś nienaturalnego.
Nieprawdopodobieństwo tego, co stwierdził, wywołało w Rockwellu dziwne podniecenie. Spróbował unieść powieki Smitha. Nie mógł. Były zarośnięte naskórkiem. Podobnie jak usta. Tak samo nozdrza. Smith nie miał czym oddychać…
— A jednak on oddycha — głos Rockwella zabrzmiał drętwo. Bezradnie opuścił stetoskop, znów go wziął do ręki i zobaczył, jak drżą mu palce.
Hartley stał nad stołem wysoki, zmizerowany, roztrzęsiony.
— Smith nie był zadowolony, że do ciebie dzwonię. Ale zadzwoniłem mimo to. Ostrzegał mnie, żebym tego nie robił. Jeszcze godzinę temu.
Oczy Rockwella zrobiły się wielkie jak spodki.
— Jak mógł cię ostrzegać? Przecież on się nawet nie rusza.
Twarz Hartleya wąska, koścista, z mocną szczęką, o przymrużonych, surowych, szarych oczach drgnęła nerwowo. — Smith myśli. Znam jego myśli. Boi się, że zdradzisz jego tajemnicę przed światem. On mnie nienawidzi. A wiesz dlaczego? Bo chcę go zabić. O — Hartley namacał w kieszeni wymiętej, poplamionej marynarki rewolwer. — Weź to, Murphy. Weź to, zanim strzelę do tego cuchnącego cielska.
Murphy cofnął się z wyrazem strachu na czerwonej twarzy o grubych rysach.
— Nie lubię broni. Ty weź to, Rockwell.
Głos Rockwella przypominał cięcie skalpelem.
— Odłóż tę broń, Hartley. Po trzech miesiącach pielęgnowania jednego pacjenta masz uraz psychiczny. Musisz się przespać, to ci dobrze zrobi. — Oblizał usta. — Co to za choroba, na którą zapadł Smith?
Hartley zachwiał się. Jego usta poruszały się wolno, gdy wymawiał słowa. Zasypia na stojąco, uznał Rockwell.
— To nie choroba — zdołał powiedzieć Hartley. — Nie wiem, co to jest. Ale nienawidzę go jak dziecko nienawidzi nowo narodzonego brata czy siostry. On jest nie taki jak trzeba. Pomóżcie mi, dobrze?