Выбрать главу

— Oczywiście — Rockwell uśmiechnął się. — Moje pustynne sanatorium będzie się doskonale nadawało do tego, żeby go tam przebadać. Smith jest chyba najbardziej zdumiewającym przypadkiem w historii medycyny. Ludzkie ciało tak się nie zachowuje!

Rockwell nie zdołał powiedzieć nic więcej. Hartley wycelował broń prosto w jego żołądek.

— Chwileczkę, zaczekaj. Ty… ty nie zamierzasz pogrzebać Smitha? Myślałem, że mi pomożesz. Smith nie jest zdrowy. Chcę, żeby został zabity! On jest niebezpieczny! Z całą pewnością!

Rockwell zamrugał oczami. Hartley musi być psychoneurotykiem. Nie wie, co mówi. Rockwell wyprostował się czując wewnątrz chłód i spokój, — Jeśli zastrzelisz Smitha, oskarżę cię o morderstwo. Jesteś przemęczony psychicznie i fizycznie. Odłóż broń.

Wpatrywali się w siebie nawzajem.

Rockwell podszedł do Hartleya, spokojnie wziął od niego rewolwer, z wyrozumiałością poklepał go po ramieniu i wręczył broń Murphy’emu, który miał taką minę, jakby ten rewolwer kąsał.

— Zadzwoń do szpitala, Murphy. Ja biorę tydzień wolnego. Może więcej. Powiedz im, że prowadzę badania w sanatorium.

Tłusta, czerwona twarz Murphy’ego wykrzywiła się w złości.

— Co mam zrobić z tą bronią?

Hartley mocno zacisnął zęby.

— Zatrzymać. Przyda ci się… później.

Rockwell miał ochotę wykrzyczeć wobec całego świata, że jest jedynym posiadaczem najdziwniejszej istoty ludzkiej na przestrzeni dziejów. Pustynne sanatorium, pokój, w którym leżał na stole milczący Smith, z urodziwą zieloną twarzą zastygłą w beznamiętnym wyrazie, wypełniał słoneczny blask.

Rockwell wszedł cicho. Przytknął stetoskop do zielonej piersi i usłyszał chrobot, jakby ktoś metalem przejechał po pancerzu żuka.

Obok stał McGuire cuchnący świeżo wypitym piwem i z powątpiewaniem przyglądał się ciału.

Rockwell wytężał słuch.

— Mógł doznać wstrząsu w czasie transportu karetką. Nie ma co ryzykować. Nagle wykrzyknął. McGuire podszedł do niego ociężale.

— Co się stało?

— Co się stało?! — Rockwell powiódł dokoła zrozpaczonym wzrokiem. Zacisnął pięść. — Smith umiera!

— Skąd wiesz? Hartley mówił, że on symuluje. Znów dałeś się nabrać…

— Nie! — Rockwell jak szalony uwijał się koło ciała wstrzykując weń leki. Jakiekolwiek. Wszystkie. I klnąc na czym świat stoi. Po takich kłopotach nie może stracić Smitha. W każdym razie nie teraz.

Z ciała Smitha, które drżało, wibrowało, skręcało się gdzieś w swoich głębiach ogarnięte szaleństwem, dobywał się dźwięk przypominający pomruk wzbierającego lawą wulkanu.

Rockwell usiłował zachować spokój. Przypadek Smitha to było coś dla niego. Normalne leczenie nic mu nie pomogło. Wobec tego co? Co?

Rockwell patrzył. Na twardej powłoce Smitha lśniło słońce. Gorące słońce. Jego promienie połyskiwały odbijając się od stetoskopu. Słońce. Za oknem niebo zaciągnęło się chmurami. W pokoju pociemniało. Ciało Smitha drgnęło i pogrążyło się w ciszy. Wulkan zamarł.

— McGuire! Spuść żaluzje! Zanim wyjdzie słońce!

McGuire wykonał polecenie.

Serce Smitha zwolniło do swego zwykłego leniwego rytmu.

— Złe znosi słońce. Ono czemuś przeciwdziała. Nie wiem czemu ani dlaczego, ale mu szkodzi — Rockwell odprężył się. — O Boże, nie chciałbym stracić Smitha. Za nic. Jest inny. Wyznacza własne normy, robi rzeczy, których człowiek nigdy nie robił. Wiesz co, Murphy?

— Co?

— Smith wcale nie cierpi. Ani nie umiera. I śmierć wcale nie przyniesie mu ulgi, bez względu na to, co wygaduje Hartley. Wczoraj wieczorem, jak przekładałem Smitha na nosze przygotowując go do drogi, stwierdziłem nagle, że on mnie lubi.

— O rany. Najpierw Hartley. A teraz ty. Powiedział ci to?

— Nie, nie powiedział. Ale on wcale nie jest nieprzytomny pod tą swoją twardą łuską. On ma świadomość. Tak, właśnie tak. Ma świadomość.

— On zwyczajnie i po prostu ulega petryfikacji. Umiera. Od tygodni nie był karmiony. Tak mówił Hartley. Hartley odżywiał go dożylnie, dopóki skóra nie stwardniała tak, że nie był w stanie przebić jej igłą.

Powoli, ze skrzypieniem, drzwi pokoju otworzyły się. Rockwell drgnął. W drzwiach zobaczył wysoką postać Hartleya. Jego twarz o ostrych rysach po kilku godzinach snu robiła wrażenie odprężonej, ale pełne goryczy spojrzenie szarych oczu w dalszym ciągu było wrogie.

— Jeśli opuścisz ten pokój — rzekł spokojnie — zniszczę Smitha w ciągu paru sekund. Dobrze?

— Nie ruszaj się z miejsca. — Rockwell, zirytowany, podszedł do Hartleya. — Za każdym razem kiedy się tu pojawisz, zostaniesz zrewidowany. Mówiąc szczerze, nie ufam ci. — Nie znalazł przy nim broni. — Dlaczego mi nie powiedziałeś o działaniu słońca?

— Co? — Cicho, powoli Hartley powiedział: — Aha, zapomniałem. Parę tygodni temu usiłowałem go przenieść. Znalazł się wtedy pod działaniem słońca i rzeczywiście zaczął umierać. Naturalnie zrezygnowałem z przenoszenia go. Miałem wrażenie, że niejasno zdaje sobie sprawę z tego, na co się zanosiło. Może to nawet zaplanował, nie jestem pewny. W okresie kiedy mógł jeszcze mówić i kiedy jadł tak żarłocznie, zanim jego ciało zesztywniało całkowicie, ostrzegał mnie, żeby go nie ruszać przez dwanaście tygodni. Powiedział, że źle znosi słońce, że to by wszystko popsuło. Myślałem, że żartuje. Ale nie. Jadł jak zwierzę, wygłodniałe, dzikie zwierzę, a potem zapadł w stan nieświadomości, o tak właśnie jak teraz… — Hartley zaklął pod nosem. — Miałem nadzieję, że go zostawisz na słońcu tak długo, że go to zabije ostatecznie, nieodwracalnie.

McGuire przeniósł z nogi na nogę swoje dwieście pięćdziesiąt funtów ciężaru.

— No dobrze, a jeśli człapiemy od niego tę chorobę?

Hartley popatrzył na ciało i oczy mu się zwęziły.

— Smith nie jest na nic chory. Nie widzisz, że to degeneracja? Coś w rodzaju raka. Tym się człowiek nie zaraża. Po prostu dziedziczy skłonność. Nie bałem się Smitha ani go nie nienawidziłem, dopóki, tydzień temu, nie stwierdziłem, że on oddycha i tętni życiem mimo zarośniętych ust i nozdrzy. Nie wolno na coś takiego pozwalać.

McGuire powiedział drżącym głosem:

— A jeżeli ty, ja i Rockwell — wszyscy zrobimy się zieloni i ta zaraza obejmie cały kraj, to co wtedy?

— Wtedy — odparł Rockwell — jeśli nie mam racji, a możliwe, że nie mam, umrę. Ale zupełnie mnie to nie martwi.

Z tymi słowy odwrócił się z powrotem do Smitha i podjął przerwane zajęcie.

Dzwonek. Dzwonek. Dwa dzwonki, dwa dzwonki. Tuzin dzwonków. Setka dzwonków. Dziesięć tysięcy, milion głośnych, nieustępliwych, ogłuszających, metalicznych dzwonków. Wszystkie naraz zrodziły się w ciszy wrzeszcząc, krzycząc, raniąc echa, dźgając w uszy.

Dzwoniąc, śpiewając głośno i cicho, tenorem i basem, nisko i wysoko. Wielkie serca, których uderzenia rozdzierały powietrze potężnym, natrętnym łomotem.

Ogłupiały od tych dzwonów Smith nie mógł się od razu połapać, gdzie jest. Wiedział, że nie widzi, bo ma zarośnięte oczy, i że nie może mówić, bo ma zrośnięte wargi. Uszy też miał zasklepione, ale mimo to dzwonienie do nich docierało.

Nie widział. Ale owszem, owszem, widział, miał wrażenie, jakby się znalazł wewnątrz małej czarno — czerwonej jaskini, jakby jego oczy były wywrócone do środka, do wnętrza czaszki. Próbował poruszyć językiem i nagle, usiłując krzyknąć, zdał sobie sprawę, że nie ma języka, że miejsce, gdzie zwykle był, jest puste — swędzące miejsce, w którym brakuje języka, nieosiągalnego właśnie teraz.