Выбрать главу

Brak języka. Dziwne. Dlaczego? Smith próbował zatrzymać dzwony. Przestały bić nagradzając go ciszą, która spowiła go jak chłodna płachta. Coś się działo. Działo się coś.

Usiłował zgiąć palec, ale nie miał nad nim władzy. Stopa, noga, palec u nogi, głowa — niczym nie mógł poruszyć. Tors, ręce — wszystko to nieruchome, jakby zastygłe w trumnie z betonu.

W chwilę później nastąpiło potworne odkrycie: nie oddycha. W każdym razie nie płucami.

Ponieważ nie mam płuc! — krzyknął. Krzyknął wewnętrznie i ten duchowy krzyk został zatopiony, zasnuty, ścięty i spłynął ospale z czerwoną, ciemną falą. Czerwona, ospała fala, która leniwie pochłonęła krzyk, zdusiła go, zabrała, pozwalając Smithowi odprężyć się nieco.

Nie odczuwam strachu, pomyślał. Rozumiem to, czego nie rozumiem. Rozumiem, że nie odczuwam strachu, ale nie znam przyczyny.

Nie ma języka, nie ma nosa, nie ma płuc. Ale później je odzyska. Tak, odzyska. Coś się dzieje. Przez pory pokrytego łuską ciała przedostawało się powietrze, kłując jak krople deszczu, budząc do życia. Oddychanie przez miliony skrzeli, oddychanie tlenem, azotem, wodorem i dwutlenkiem węgla — tak, on to wszystko zużywa. Ciekawe. Czy jego serce bije w dalszym ciągu?

Ależ tak, bije. Wolno, wolno, wolno. Czerwony, mglisty szum, powódź, rzeka opływająca go dokoła wolno, wolniej, wolniej. Jak przyjemnie.

Jak spokojnie.

W miarę jak dni zmieniały się w tygodnie, elementy łamigłówki zaczynały pasować coraz lepiej. McGuire pomagał. Emerytowany chirurg przez wiele lat był sekretarzem Rockwella. Pomoc niewielka, ale przynajmniej towarzystwo.

Rockwell zauważył, że McGuire żartuje na temat Smitha gburowato, nerwowo i dużo. Usiłuje być opanowany. Ale pewnego dnia przestał żartować, zamyślił się i powiedział przeciągając słowa:

— Przyszła mi jedna rzecz do głowy. Smith żyje. A powinien nie żyć. Ale żyje. Mój Boże!

Rockwell roześmiał się.

— A co ty sobie, do diabła, wyobrażasz — że nad czym ja pracuję? W przyszłym tygodniu przynoszę tu aparat rentgenowski, żeby zobaczyć, co się tam wewnątrz tej jego skorupy dzieje. — Rockwell dźgnął Smitha igłą do zastrzyków podskórnych. Złamała się na twardej łusce.

Spróbował następnej igły i jeszcze jednej, aż w końcu udało mu się wkłuć; pobrał krew i zbadał ją pod mikroskopem. W parę godzin później podsunął spokojnie McGuire’owi pod jego czerwony nos wynik badania krwi i powiedział szybko:

— Trudno w to uwierzyć, ale jego krew ma własności bakteriobójcze. Wpuściłem do niej kolonię streptokoków i zginęły w ciągu ośmiu sekund! Można wstrzyknąć Smithowi zarazki wszelkich znanych chorób, a on je nie tylko zniszczy, ale nawet mu posłużą.

Nie minęło kilka godzin, kiedy porobili nowe odkrycia. Rockwell nie spał, rzucał się po nocach na łóżku łamiąc sobie głowę nad różnymi wielkimi koncepcjami. Na przykład…

Hartley wprowadzał Smithowi do krwi, przez cały okres jego choroby, pewną ilość centymetrów sześciennych odżywki dziennie. Nic z tego nie zostało wydalone. Organizm zmagazynował wszystko, ale nie w postaci fałd tłuszczu, tylko w formie jakiegoś nieznanego, wysoce skoncentrowanego roztworu, płynu x, zawartego we krwi. Uncja tej substancji wystarczyłaby człowiekowi jako pokarm na trzy dni. Ten płyn x krążył w organizmie, który w odpowiednim momencie go zużywał. Było to znacznie praktyczniejsze niż tłuszcz. Bez porównania!

Rockwell szalał z powodu tego odkrycia. Smith miał zmagazynowane w sobie tyle płynu x, że mógł dzięki niemu przetrwać jeszcze długie miesiące. Był samowystarczalny.

McGuire, kiedy mu Rockwell o tym powiedział, popatrzył smętnie na swój brzuch.

— Szkoda, że mnie się w ten sposób nie odkładają kalorie.

Ale to nie wszystko. Smithowi wystarczała niewielka ilość powietrza, które czerpał w drodze osmozy przez skórę. I które też zużywał całkowicie. Bez żadnych produktów spalania.

— W tej sytuacji — zakończył Rockwell — serce Smitha mogło pozwolić sobie na pewne przerwy w pracy.

— Ale to oznacza, że Smith wtedy nie żył — powiedział McGuire.

— Dla mnie, dla ciebie — zgoda. Dla niego samego — może. Właśnie: może. Zastanów się nad tym, McGuire. Reasumując, mamy w przypadku Smitha do czynienia z samooczyszczającym się krwiobiegiem, miesiącami nie wymagającym żadnych uzupełnień poza zasobami wewnętrznymi, odpornym, nie wydalającym niczego, ponieważ dosłownie każda cząsteczka jest wykorzystywana, samorozwijającym się i zabójczym dla wszelkich mikrobów. A Hartley ośmiela się mówić o degeneracji!

Hartley był zły, gdy się dowiedział o tych odkryciach. Ale w dalszym ciągu twierdził, że Smith przechodzi proces degeneracji, że jest niebezpieczny.

McGuire dorzucił swoje trzy grosze:

— A skąd my możemy wiedzieć, że nie są to zarazki wykrywalne tylko pod mikroskopem elektronowym, które rozwijając się w swojej ofierze niszczą wszelkie inne bakterie? Ostatecznie w pewnych wypadkach używa się zarazków malarii do leczenia syfilisu. Może to jakiś nowy bakcyl, który zabija wszystkie inne?

— Coś w tym musi być — rzekł Rockwell — ale przecież my nie jesteśmy chorzy.

— Może to okres inkubacji.

— Punkt widzenia typowy dla lekarzy starej daty. Obojętne, co się z człowiekiem dzieje, jeśli odbiega od normy, to znaczy, że jest „chory”. Ale to twój pogląd, Hartley — oświadczył Rockwell — nie mój. Lekarze nie spoczną, dopóki nie postawią diagnozy i nie przykleją etykietki każdemu przypadkowi. Ja uważam, że Smith jest zdrowy, tak zdrowy, że się go boisz.

— Zwariowałeś — rzekł McGuire.

— Możliwe. W każdym razie nie sądzę, żeby Smithowi potrzebna była jakakolwiek interwencja lekarska. Sam sobie poradzi. Ty uważasz, że on się degeneruje. Ja uważam, że on się rozwija.

— Spójrz na jego skórę — jęknął McGuire.

— Owca w wilczej skórze. Na zewnątrz twardy, sztywny naskórek. Wewnątrz odrodzenie według określonego porządku, zmiany. Dlaczego? Jestem bliski poznania odpowiedzi na to pytanie. Zmiany wewnątrz Smitha są tak gwałtowne, że aż wymagają zabezpieczenia w postaci skorupy. A ty, Hartley, powiedz mi szczerze: czy jak byłeś mały, nie bałeś się przypadkiem owadów, pająków i tym podobnych stworzeń?

— Owszem.

— No widzisz. Fobia. Lęk przed Smithem. Ta fobia tłumaczy twoją niechęć do zachodzących w nim zmian.

W ciągu najbliższych tygodni Rockwell starannie studiował dotychczasowe życie Smitha. Odwiedził laboratorium elektroniczne, w którym Smith pracował i zachorował. Obejrzał starannie pokój, w którym spędził pierwsze tygodnie swojej „choroby”, pielęgnowany przez Hartleya. Zbadał znajdującą się tam aparaturę. Coś z promieniowaniem…

Opuszczając sanatorium Rockwell za każdym razem starannie zamykał Smitha i kazał McGuire’owi pilnować drzwi na wypadek, gdyby Hartleyowi coś strzeliło do głowy.

Dwudziestotrzyletnie życie Smitha było bardzo nieskomplikowane: przez pięć lat pracował w laboratorium elektronicznym, prowadząc prace doświadczalne. Nigdy nie był poważnie chory.

Czas płynął i Rockwell odbywał długie samotne spacery w okolicach sanatorium. Miał kiedy przemyśleć i dopracować niewiarygodną teorię, która zaczęła krystalizować się w jego umyśle.

Pewnego popołudnia zatrzymał się przed sanatorium koło kwitnącego krzewu jaśminu, sięgnął ręką i z wysokiej gałązki zdjął z uśmiechem ciemny, błyszczący przedmiot. Spojrzał na niego i schował go do kieszeni. Po czym wszedł do sanatorium.

Zawołał z werandy McGuire’a. Za McGuire’em, miotając groźby i narzekając, przywlókł się Hartley. Siedzieli we trójkę w części mieszkalnej budynku.