W mroku stała nad nim jakaś postać.
Pojedyncza lampa na górze w hallu rzucała żółty snop światła tuż koło jego łóżka.
Rozszedł się odór rozgniecionego owada. Poruszyła się ręka. Głos zaczął mówić.
McGuire wrzasnął.
Ponieważ ręka, która znalazła się w kręgu światła, była zielona.
Zielona.
— Smith?
McGuire niezdarnie rzucił się z krzykiem przed siebie.
— On chodzi! Nie może chodzić, ale chodzi! Pod ciężarem McGuire’a drzwi ustąpiły. Wokół niego zawodził siekący deszczem wiatr; McGuire bełkocząc pognał w burzę.
W hallu stała bez ruchu jakaś postać. Na górze drzwi otworzyły się szybko i Rockwell zbiegł ze schodów. Zielona ręka usunęła się z kręgu światła i schowała za plecami postaci.
— Kto tam? — Rockwell zatrzymał się w pół drogi. Postać wystąpiła z mroku.
Oczy Rockwella zwęziły się.
— Hartley! Co ty tu robisz?
— Coś się stało — odparł Hartley. — Sprowadź McGuire’a, wybiegł w deszcz bełkocząc jak wariat.
Rockwell nie zdradzał się ze swoimi podejrzeniami. Jednym szybkim spojrzeniem objął Hartleya i wybiegł w lodowaty wicher.
— McGuire! McGuire! Wracaj, idioto!
Rockwell biegł nie zważając na deszcz. Znalazł McGuire’a szlochającego jakieś sto jardów od sanatorium.
— Smith… Smith chodzi…
— Bzdura. Hartley wrócił, i tyle.
— Widziałem zieloną rękę… ruszała się…
— Przyśniło ci się.
— Nie. Nie. — Twarz McGuire’a była papierowobiała, mokra. — Widziałem zieloną rękę, wierz mi. Po co wrócił Hartley? On…
Na dźwięk nazwiska Hartleya Rockwell doznał nagłego olśnienia. Przez głowę przeleciała mu błyskawica strachu, gwałtowne ostrzeżenie, zębate ostrze bezgłośnego wołania o pomoc.
Gwałtownie odsuwając McGuire’a na bok, Rockwell obrócił się i krzycząc pobiegł z powrotem do sanatorium. Wpadł do hallu…
Drzwi do pokoju Smitha były wyważone.
Pośrodku pokoju stał z bronią w ręku Hartley. Odwrócił się słysząc nadbiegającego Rockwella. Zrobili to jednocześnie: Hartley pociągnął za spust, Rockwell zgasił światło.
Ciemność. W pokoju zajaśniał płomień oświetlając niby lampa błyskowa sztywno leżące ciało Smitha. Rockwell rzucił, się ku płomieniowi. Mimo głębokiego wstrząsu, jakiego doznał, zrozumiał, dlaczego Hartley wrócił. W mgnieniu oka, nim jeszcze zgasło światło, mignęły mu palce Hartleya.
Były kruche, zielono cętkowane.
A potem pięści. I padający nieprzytomnie Hartley, kiedy zapaliły się światła, i w drzwiach ociekający wodą McGuire, który zapytał:
— Czy… czy Smith został zabity?
Smithowi nic się nie stało. Kula przeszła ponad nim.
— Co za dureń! Co za dureń! — wykrzykiwał Rockwell nad pozbawionym czucia Hartleyem. — Największa rewelacja w historii ludzkości, a ten próbuje ją zniszczyć!
Hartley powoli przychodził do siebie.
— Powinienem się tego spodziewać. Smith cię ostrzegł.
— Bzdura, on… — Rockwell przerwał, zdumiony. Tak, to nagłe olśnienie. Tak. Spojrzał na Hartleya ponuro. — Pójdziesz na górę. Zamknę cię na noc. I ciebie, McGuire, żebyś go pilnował.
McGuire zaskrzeczał:
— Ręka Hartleya. Spójrz na nią. Jest zielona. Wtedy w hallu to był Hartley, nie Smith!
Hartley przyglądał się swoim palcom.
— Ładne, co? — powiedział z goryczą. — Przez dłuższy czas, na początku choroby Smitha, byłem w zasięgu tego promieniowania. Staję się takim samym stworem jak… on. Tak już jest od kilku dni. Ukrywałem to. Usiłowałem nic nie mówić. Ale dziś wieczór… nie mogłem dłużej wytrzymać i wróciłem, żeby zniszczyć Smitha za to, co mi zrobił…
Nagle rozdarł powietrze suchy trzask. Wszyscy trzej zastygli w oczekiwaniu.
Z kokona Smitha wystrzeliły w górę trzy delikatne łuski, i lotem spiralnym opadły na podłogę.
Rockwell błyskawicznie znalazł się przy stole, wpatrzony w to, co się działo.
— Zaczyna pękać. Od obojczyka do pępka mikroskopijna szczelina! Już wkrótce wyjdzie z poczwarki!
McGuire’owi latały szczęki.
— I co wtedy?
Słowa Hartleya pełne były goryczy:
— Będziemy mieli nadczłowieka. Pytanie: jak wygląda nadczłowiek? Odpowiedź: nikt nie wie.
Odskoczyły następne łuski.
McGuire wzdrygnął się.
— Będziesz próbował z nim rozmawiać?
— Oczywiście.
— A od kiedy to… motyle mówią?
— Na miłość boską, McGuire!
Zamknąwszy bezpiecznie tamtych dwóch na górze, Rockwell sam poszedł do pokoju Smitha i położył się na polowym łóżku, by spędzić na oczekiwaniu długą deszczową noc — obserwując, słuchając, myśląc.
Patrzył, jak delikatne łuski odpadają od marszczącej się skóry poczwarki, a z jej wnętrza delikatnie wydostaje się NIEZNANE.
Jeszcze parę godzin. Deszcz bębnił o dach budynku. Jak Smith może wyglądać? Pewnie będzie miał jakieś zmiany w uszach — przystosowanie do ostrzejszego słuchu; może dodatkowe oczy, zmiany w strukturze czaszki, układzie twarzy, kośćcu, rozmieszczeniu organów, fakturze skóry — tysiące zmian.
Rockwell czuł zmęczenie, a mimo to bał się zasnąć. Powieki ciężkie, ciężkie. A jeśli się myli? Jeśli jego teoria niema sensu? Jeśli Smith rzeczywiście jest wewnątrz jedynie ruchliwą galaretą? A może to szaleniec, chory umysłowo, i jeszcze do tego groźny dla świata? Nie. Nie. Rockwell z pijackim uporem potrząsał głową. Smith jest doskonały. Doskonały. Nie ma w nim miejsca na zło. Doskonały.
W sanatorium panowała śmiertelna cisza. Jedynym dźwiękiem był delikatny trzask spadających na podłogę łusek poczwarki.
Rockwell zasnął. Zapadł mrok, który skrył cały pokój podsuwając mu senne widziadła. W tych snach Smith wstał i szedł sztywnym krokiem, a Hartley z krzykiem zamierzał się na niego, waląc raz po raz lśniącą siekierą w zielony pancerz i zamieniając Smitha w jakąś płynną potworność. W tych snach szlochający McGuire biegł wśród krwawego deszczu. W tych snach…
Blask słoneczny. Upał w całym pokoju. Ranek. Rockwell przetarł oczy, zaniepokojony faktem, że ktoś podniósł żaluzje. Ktoś… zerwał się na nogi! Słońce! Żaluzje w żaden sposób nie mogły zostać podniesione. Były opuszczone od tygodni! Rockwell krzyknął.
Drzwi stały otworem. W sanatorium panowała cisza. Nie mając odwagi odwrócić głowy, spojrzał na stół. Powinien leżeć na nim Smith. Ale nie leżał.
Na stole nie było nic poza blaskiem słonecznym. Słonecznym blaskiem i rozrzuconymi szczątkami poczwarki. Szczątkami.
Kruche czerepy, jakiś kształt pęknięty na dwoje, ułamek skorupy okrywającej udo, pozostałości ramienia, kawałek klatki piersiowej — połamane resztki!
Smith zniknął. Rockwell, zdruzgotany, przywlókł się do stołu. Grzebał jak dziecko pośród szeleszczących papirusów skóry. A potem obrócił się jak pijany, zataczając się wyszedł z pokoju i wbiegł na schody z krzykiem.
— Hartley! Co z nim zrobiłeś? Hartley! Czy wyobrażasz sobie, że możesz go zabić, zniszczyć ciało i zostawić parę łusek dla zamydlenia mi oczu?
Drzwi pokoju, w którym spali Hartley i McGuire, były zamknięte. Rockwell majstrował przy nich chwilę nieporadnie, zanim je otworzył. Zastał w środku obydwóch: i Hartleya, i McGuire’a.
— Jesteś tutaj — powiedział w osłupieniu. — A więc nie byłeś na dole. A może otworzyłeś drzwi, zszedłeś na dół, włamałeś się, zabiłeś Smitha i… nie, nie.