Выбрать главу

— Co się stało?

— Smith zniknął! McGuire, czy Hartley wychodził z tego pokoju?

— Nie ruszał się stąd przez całą noc.

— Wobec tego istnieje tylko jedno wyjaśnienie: Smith opuścił poczwarkę i uciekł! Nigdy go już nie zobaczę, nigdy nie zdołam go zobaczyć, do diabła! Co za idiota ze mnie, że zasnąłem!

— Otóż właśnie! — oświadczył Hartley. — Ten człowiek jest niebezpieczny. W przeciwnym razie zostałby i pokazał się nam. Bóg jeden wie, kim on jest!

— Musimy go znaleźć. Nie mógł odejść daleko. Musimy go szukać. Szybko, Hartley! McGuire! McGuire usiadł ciężko.

— Ja tam się nie ruszam. Niech się sam znajdzie. Ja już mam dosyć.

Rockwell nie zwlekał ani chwili dłużej. Zbiegł na dół, a tuż za nim Hartley. McGuire, zasapany, dogonił ich w chwilę później.

Rockwell miotał się w hallu na dole, wreszcie zapatrzył się w szerokie okna, wychodzące na pustynię i góry, na których lśniło poranne słońce. Wyjrzał i zastanowił się, czy w ogóle istniała jakakolwiek szansa na znalezienie Smitha. Pierwsza nadistota. Być może pierwsza, która zapoczątkuje cały nowy gatunek. Rockwell pocił się. Smith by nie odszedł nie pokazawszy się przynajmniej jemu. Nie mógłby odejść. A może mógłby?

Drzwi do kuchni otworzyły się powoli.

W progu ukazała się noga, potem druga, a na tle ściany uniesiona ręka. Z zamkniętych ust unosił się dym papierosowy.

— Czy ktoś mnie szukał?

Rockwell, osłupiały, obrócił się. Widział wyraz twarzy Hartleya, widział, jak McGuire’a zatkało ze zdumienia. Wszyscy trzej powiedzieli jednocześnie jak na komendę:

— Smith.

Smith wydychał dym papierosowy. Twarz miał zaczerwienioną, jakby świeżo opaloną, oczy migotliwe, niebieskie. Był bosy, a na gołym ciele nie miał nic poza starym fartuchem Rockwella.

— Czy moglibyście mi powiedzieć, gdzie ja jestem? Co się ze mną działo przez ostatnie trzy — cztery miesiące? Czy to jest… szpital?

Rockwell, oszołomiony, zapomniał języka w gębie. Przełknął ślinę.

— Jak się masz. To ja. To znaczy… nie pamięta pan… nic?

Smith pokazał czubki palców.

— Pamiętam, jak zacząłem zielenieć, jeśli o to panu chodzi. A poza tym — nic. — Różową dłonią przeczesał swoje kasztanowate włosy z wigorem istoty nowo narodzonej, szczęśliwej, że znów może oddychać.

Rockwell oparł się o ścianę. Dramatycznym gestem wzniósł ręce do twarzy i potrząsnął głową. Nie wierząc własnym oczom powiedział:

— O której godzinie wyszedł pan z poczwarki?

— O której godzinie wyszedłem… skąd?

Rockwell poprowadził go przez hali do sąsiedniego pokoju i wskazał na stół.

— Zupełnie nie wiem, o czym pan mówi — powiedział Smith szczerze zdziwiony. — Pół godziny temu stwierdziłem, że stoję w tym pokoju zupełnie nago, jak mnie Pan Bóg stworzył.

— I to wszystko? — spytał McGuire z nadzieją. Robił wrażenie, jakby odczuł ulgę.

Rockwell wyjaśnił mu pochodzenie leżącej na stole poczwarki.

Smith zmarszczył czoło.

— To niedorzeczne. A kim wy jesteście?

Rockwell przedstawił tamtych dwóch.

Smith spojrzał na Hartleya spode łba.

— Pan przyszedł, kiedy zachorowałem, prawda? Pamiętam. W zakładach atomowych. Ale to jest bez sensu. Co to była za choroba?

Mięśnie twarzy Hartleya były mocno napięte.

— To nie żadna choroba. Czy pan nie wie nic na ten temat?

— Wiem tyle, że znalazłem się wśród nie znanych ludzi w nie znanym sanatorium, nagi, w pokoju, w którym spał na łóżku polowym jakiś człowiek. Błąkam się po tym budynku, wygłodniały. Trafiam do kuchni, znajduję jedzenie, jem, słyszę podniecone głosy, a potem zarzuca mi się, że wyszedłem z jakiejś poczwarki. Co mam o tym wszystkim myśleć? Aha, przy okazji, dziękuję za ten fartuch, jedzenie i papierosa, którego sobie pożyczyłem. Przede wszystkim nie chciałem pana obudzić, panie Rockwell. Nie miałem pojęcia, kim pan jest, ale robił pan wrażenie śmiertelnie zmęczonego.

— Ach, głupstwo. — Rockwell nie mógł w to uwierzyć. Wszystko się waliło. Z każdym słowem Smitha jego nadzieje pryskały niby skorupka poczwarki. — Jak pan się czuje?

— Wspaniale. Jestem pełen sił. To dziwne, kiedy się weźmie pod uwagę, jak długo byłem nieprzytomny.

— Bardzo dziwne — rzekł Hartley.

— Możecie sobie wyobrazić, co czułem, kiedy zajrzałem do kalendarza. Wszystkie te miesiące — fiut! — stracone. Zastanawiam się, co przez ten cały czas robiłem.

— My też.

McGuire roześmiał się.

— Daj mu spokój, Hartley. Tylko dlatego, że go nienawidziłeś…

— Nienawidził? — Brwi Smitha uniosły się w górę. — Mnie? Dlaczego?

— O! Dlatego! — Hartley pokazał palce. — To przez tamto pańskie przeklęte promieniowanie. Noc w noc czuwałem przy panu w pańskim laboratorium. I co ja mam teraz z tym zrobić?

— Hartley — ostrzegł go Rockwell — siedź cicho.

— Nie mam zamiaru siedzieć cicho! Czyście się obaj dali nabrać tej imitacji człowieka, temu różowemu osobnikowi, wierzycie w największą mistyfikację świata? Gdybyście mieli choć odrobinę zdrowego rozsądku, zabilibyście go, zanim zdoła uciec!

Rockwell przeprosił Smitha za wybuch Hartleya.

Smith potrząsnął głową.

— Nie szkodzi. Niech mówi. O co właściwie chodzi?

— Już wiesz, o co chodzi! — wykrzyknął Hartley ze złością. — Leżałeś tam miesiącami, słuchając, planując. Ale mnie nie oszukasz. Rockwell dał się nabrać. Wyobrażał sobie, że jesteś nadczłowiekiem. Może ma rację. Ale w każdym razie nie jesteś Smithem. Już nie. To po prostu jeszcze jedna twoja sztuczka. My mieliśmy nie wiedzieć o tobie wszystkiego i świat miał o tobie nie wiedzieć. Mogłeś nas zabić, zupełnie łatwo, ale wolałeś się przyczaić, żeby nas przekonać, że jesteś normalny. Sprytny sposób. Mogłeś uciec kilka minut temu, ale obudziłbyś w ten sposób podejrzenia. Dlatego czekałeś, żeby nas przekonać, że jesteś normalny.

— Ale on jest normalny — jęknął McGuire.

— Nie, nie jest. Ma inny umysł. Jest inteligentny.

— To poddaj go testowi na skojarzenia słowne — zaproponował McGuire.

— Na to też jest za inteligentny.

— Wobec tego sprawa jest prosta. Zrobimy mu badanie krwi, posłuchamy serca i wstrzykniemy różne surowice.

Smith miał niepewną minę.

— Czuję się jak królik doświadczalny, ale jeżeli chcecie… To jest wszystko bez sensu.

Hartley był wstrząśnięty. Spojrzał na Rockwella.

— Przynieś strzykawki.

Rockwell przyniósł strzykawki myśląc gorączkowo. A może mimo wszystko Smith jest nadczłowiekiem. Jego krew. Superkrew, ze swoimi właściwościami bakteriobójczymi. Serce. Oddech. Może Smith jest nadczłowiekiem sam o tym nie wiedząc. Tak. Tak, może…

Rockwell pobrał Smithowi krew i wziął próbkę pod mikroskop. Opuścił ręce. Była to normalna krew. Kiedy wprowadziło się do niej zarazki, ginęły w zwykłym czasie; już nie miała właściwości bakteriobójczych. I nie było w niej już płynu x. Rockwell westchnął zdruzgotany. Temperaturę Smith też miał normalną. I puls. Narządy zmysłów i system nerwowy działały prawidłowo.

— No tak, to przesądza sprawę — powiedział Rockwell cicho.

Hartley z szeroko otwartymi oczyma opadł na krzesło, trzymając głowę w kościstych dłoniach. Westchnął głęboko.

— Przepraszam. Poniosła mnie wyobraźnia. Te miesiące tak się wlokły. Noc za nocą. Ogarnął mnie obsesyjny lęk. Zrobiłem z siebie idiotę. Przepraszam. Przepraszam bardzo. — Wpatrywał się w swoje zielone palce. — A co ze mną?