Выбрать главу

Smith powiedział:

— Ja wyzdrowiałem, to i pan wyzdrowieje. Współczuję panu. Ale to wcale nie było takie straszne… Kompletnie nic nie pamiętam,

Hartley odprężył się.

— Ma pan rację. Nie zachwyca mnie perspektywa tego, że całe moje ciało zesztywnieje, ale co ja na to poradzę. W końcu nic się nie stanie.

Rockwell był wykończony. Załamał się pod wpływem straszliwego zawodu. Zapał, energia, głód, ciekawość, ogień — wszystko go nagle opuściło. A więc to był człowiek, który wyszedł z poczwarki? Po prostu ten sam, który się w nią zamienił. Na nic całe to oczekiwanie i dociekania.

Odetchnął głęboko usiłując uporządkować rozbiegane myśli. Chaos. Ten różowy na twarzy facet o rześkim głosie, który siedział przed nim i najspokojniej palił papierosa, nie był nikim innym jak człowiekiem dotkniętym częściowym stwardnieniem skóry, człowiekiem, którego gruczoły pod wpływem promieniowania przestały na jakiś czas normalnie pracować, ale mimo wszystko był to tylko człowiek, nic więcej. Umysł Rockwella, jego nadmiernie rozbudzona wyobraźnia uczepiły się poszczególnych elementów choroby podporządkowując wszystko jednolitej koncepcji podyktowanej pobożnym życzeniem. Rockwell był głęboko wstrząśnięty, poruszony i rozczarowany.

To, że Smith utrzymywał się przy życiu bez pożywienia, jego czysta krew, niska temperatura i inne dowody wyższości były teraz jedynie objawami dziwnej choroby. Choroby i niczego więcej. Czegoś, co przeminęło, znikło, pozostawiając po sobie jedynie kilka kruchych skorupek na zalanym blaskiem słonecznym stole. Jeżeli choroba Hartleya się rozwinie, będzie przynajmniej okazja zaobserwować jej postępy i wzbogacić medycynę o jej opis.

Ale Rockwella nie interesowała choroba. Jego interesowała doskonałość. A ta doskonałość została podarta w strzępy, przepadła. Wraz z nią przepadło jego marzenie. I jego nadistota. Dla niego cały świat mógł teraz stwardnieć, zzielenieć, okryć się idiotyczną skorupą.

Smith ściskał wszystkim dokoła ręce.

— Ja już chyba będę wracał do Los Angeles. Czekają na mnie ważne sprawy w moim zakładzie. Praca na mnie czeka. Przykro mi, że nie mogę zostać. Ale rozumiecie.

— Powinien pan tu u nas przynajmniej parę dni wypocząć — powiedział Rockwell. Nie mógł się pogodzić z tym, że ulatują ostatnie strzępy jego snów.

— Nie, dziękuję. Jeśli pan pozwoli, doktorze, wpadnę do pana za jakiś tydzień na badanie. A w przyszłym roku będę przychodził na oględziny co parę tygodni, zgoda?

— Zgoda. Zgoda, Smith. Proszę przychodzić. Chciałbym z panem porozmawiać na temat pańskiej choroby. Ma pan szczęście, że pan żyje.

McGuire powiedział radośnie:

— Odwiozę pana do Los Angeles.

— Proszę się nie fatygować. Pójdę do Tujunga i wezmę taksówkę. Chętnie się przejdę. Tak dawno nie chodziłem, że już zapomniałem, jakie to uczucie.

Rockwell pożyczył mu stare buty i stary garnitur.

— Dziękuję, doktorze. Ureguluję wszystko, co jestem panu winien, jak tylko będę mógł.

— Nic mi pan nie jest winien. To było bardzo interesujące.

— No cóż, do widzenia, doktorze. Do widzenia, McGuire, Hartley.

— Do widzenia, Smith.

— Do widzenia.

Udał się ścieżką w kierunku starego łożyska potoku, wysuszonego przez popołudniowe słońce na pieprz. Szedł lekko, radośnie pogwizdując.

Chciałbym teraz móc pogwizdywać — pomyślał Rockwell, zmęczony.

Smith odwrócił się, pomachał im i zaczął się wspinać na wzgórze, oddalając się ku odległemu miastu.

Rockwell patrzył za nim z takim uczuciem jak małe dziecko, które widzi, że fala podmyła, a następnie zabrała wzniesiony z trudem zamek z piasku.

— Nie mogę w to uwierzyć — powtarzał w kółko. — Nie mogę w to uwierzyć. Wszystko skończyło się tak szybko, tak gwałtownie. Jestem zupełnie otępiały, pusty w środku.

— Dla mnie wszystko przedstawia się różowo — zachichotał radośnie McGuire.

Hartley stał w słońcu. Jego zielone ręce zwisały swobodnie po bokach, blada twarz po raz pierwszy od miesięcy była odprężona. Rzekł cicho:

— Wyjdę z tego w końcu. W końcu z tego wyjdę. Dzięki Bogu. Nie będę potworem. Nie będę niczym innym, tylko sobą. — Zwrócił się do Rockwella: — Pamiętaj, proszę cię, pamiętaj, żeby mnie przez pomyłkę nie pogrzebali. Żeby mnie tylko nie pochowali żywcem. Pamiętaj.

Smith szedł pod górę ścieżką wiodącą przez wyschnięte łożysko strumyka. Zapadał wieczór i słońce chowało się już za błękitnymi wzgórzami. Pojawiły się pierwsze gwiazdy. W nagrzanym powietrzu unosił się zapach wody, kurzu i kwiatu pomarańczy.

Zerwał się wiatr. Smith oddychał głęboko. Szedł.

Kiedy był już niewidoczny, z dala od sanatorium, zatrzymał się i stał chwilę bez ruchu. Spojrzał w niebo.

Rzucił na ziemię papierosa i zgniótł go dokładnie obcasem. Następnie wyprostował swoją zgrabną postać, odrzucił do tyłu kasztanowate włosy, zamknął oczy, przełknął ślinę i rozluźnił ręce.

Bez najmniejszego wysiłku, z lekkim tylko poszumem, wzniósł się łagodnie w ciepłe powietrze.

Szybko, cicho wzbił się w górę i ulatując w Kosmos zniknął wśród gwiazd…

Przełożyła Zofia Uhrynowska

Krzysztof W. Malinowski

WIZJA II

Doktor Stephen M

DonaLD

Szpital Stanowy w Woodham,

N.Y. 01270 P.O. BOK 669 PRIV.

Panie doktorze!

Jest pan już moją ostatnią szansą. Oczywiście wiem, że listów takich, jak ten, dostał pan już dziesiątki. Sam wysłałem ich już kilkanaście — oczywiście bez rezultatu. Ale zdaję sobierze w łeb. nadszedł więc czas, żeby sprawę wyjasniej jak tylko potrafiłem. Ale oni wszyscy — jak przystało na wytrenowanych konowałów — powtarzali w kółko to samo. Diagnoza była oczywista. A medycyna zna w takich przypadkach tylko jedno wyjście — dom bez klamek. Zresztą syndrom się zgadzał. A to przecież nie tak! Na Boga! Nie tak! Byłem zupełnie normalny — jak Pan, jak wytrwale się broni — nie jest zresztą wyjątkiem. było nas kilku. wreszcie tylko ja się jeszcze biedzę tu teraz? Jeśli nie dacie wiary moim słowom, katastrofy nie da się już uniknąć. Ja to wiem najlepiej. Raz ono jest górą, raz ja. Ale sięgam już kresu moich możliwości. Fizycznie czuję, jak bierze nadeszła chwila, byście mu dali wiarę — a raczej mnie, bo on jest już tak czy inaczej załatwiej znieść. to już jest pewnie początek końca. Nie wiem — nawet gdybyście mi uwierzyli — czy poradzicie sobie. Nie sądzę, by ludzkość dorosłałem już dwa takie listy, ale nikt z ludzi nie dał im wiary. to nie jest zwykła penetrawie beznadziejna: jesteśmy zwykłą pożywką. Lęgną się w nas, dojrzewają, by wreszcie zawładnąć i ciałem i umysłem. Więc błagodnie — ale to wszystko co możemy. dla nas ziemia to ostatnia szansa — ostatnie miejsce przetrwania. on mówi prawdę — nie macie już wyjścia. i lepiej jeśli się z tym pogodzicie. Wy moglibyście żyć bez nas. my bez was nie. od czasu, kiedy stanley przywiózł nas dwoje z księżyca, uwierzynajmniej, skąd się wzięli — ono twierdzi, że przybyło w środku jednego z członków wyprawy „Apollo”. wiem, że teraz jest już za późno. Wraca następna wykrawa — tym razem jest ich pełno. Wiedzą już, że tu mogą restaurować swoją cywięc powinien to pan podać do publicznej wiadomości — niechaj ludzkość nie przyjmuje tego jak apokalipsy. już lepiej jak epidemię. karolu, pożegnaj się z panem mcdonaldem.

Łączę wraży szacunku i nadziei

Karol Steinmacher

EUIXIS VV