Jeśli chodzi o polskich autorów, Janusz A. Zajdel ma na swoim koncie dwa tomy opowiadań fantastycznych, Andrzej Czechowski wydał przed laty jeden tomik i pisuje niestety bardzo rzadko, Krzysztof W. Malinowski zaś debiutował w ubiegłorocznym wydaniu Kroków w nieznane.
Tak więc niniejszy zbiór opowiadań stanowi jakby przegląd nurtów i tendencji światowej i krajowej science — fiction od A (jak Asimov) do Z (jak Zajdel). Większość opowiadań tłumaczonych ukazuje się drukiem po raz pierwszy.
KROKI W NIEZNANE
Kurt Vonnegut
HART DUCHA
Fortitude
CZAS: teraźniejszość. MIEJSCE: północna część stanu Nowy Jork, obszerne pomieszczenie wypełnione pulsującą, wijącą się, dyszącą aparaturą, która pełni funkcje różnych ludzkich organów: serca, płuc, wątroby i tak dalej. Oznaczone różnymi kolorami, według kodu, rurki i przewody połączone z aparaturą wznoszą się ku górze, gdzie zebrane w wiązkę, przechodzą przez otwór w suficie. Z boku znajduje się nieprawdopodobnie skomplikowany pulpit sterowniczy.
DR ELBERT LITTLE, sympatyczny, przystojny, młody internista zwiedza pomieszczenie pod kierunkiem twórcy i kierownika całego przedsięwzięcia, DOKTORA NORBERTA FRANKENSTEINA. Frankenstein, lat sześćdziesiąt pięć, jest zidiociałym geniuszem medycznym. Za pulpitem sterowniczym, w słuchawkach na uszach, obserwując liczniki i migające światełka, siedzi DR TOM SWIFT, pełen zapału asystent Frankensteina.
LITTLE: — O Boże, o Boże…
FRANKENSTEIN: — Taak. To, co pan tam widzi, to są jej nerki. A to oczywiście wątroba. Tam trzustka.
LITTLE: — Zdumiewające. Doktorze Frankenstein, po obejrzeniu tego wszystkiego zaczynam mieć wątpliwości, czy kiedykolwiek byłem lekarzem, czy w ogóle studiowałem na Akademii Medycznej. — (Wskazując) — Czy to jest jej serce?
FRANKENSTEIN: — To jest serce firmy Westinghouse. Oni robią wspaniałe serca. Bo na przykład ich nerki są do niczego.
LITTLE: — To serce jest prawdopodobnie więcej warte niż cały rejon, w którym leczę.
FRANKENSTEIN: — Ta śledziona jest warta tyle, co pański cały stan. Vermont?
LITTLE: — Vermont.
FRANKENSTEIN: — Taaak, za te pieniądze moglibyśmy kupić Vermont. Nikomu do tej pory nie udało się zrobić trzustki, a nam była potrzebna w przeciągu dziesięciu dni; inaczej stracilibyśmy pacjentkę. Więc powiedzieliśmy wszystkim producentom ludzkich organów: „Stańcie na głowie, a my musimy mieć trzustkę. Zaprzęgnijcie do roboty wszystkich ludzi. Koszty nie grają roli, ale musimy ją mieć do wtorku”.
LITTLE: — I zrobili?
FRANKENSTEIN: — No przecież pacjentka żyje, jak pan widzi. Ale to są kosztowne drobiażdżki, może mi pan wierzyć.
LITTLE: — Dobrze, że mogła sobie na to pozwolić.
FRANKENSTEIN: — W każdym razie nie przez ubezpieczalnię.
LITTLE: — Ile przeszła operacji i w ciągu ilu lat?
FRANKENSTEIN: — Pierwszą poważną operację zrobiłem jej trzydzieści sześć lat temu. Od tamtej pory przeszła siedemdziesiąt osiem operacji.
LITTLE: — A ile ona ma lat?
FRANKENSTEIN: — Sto.
LITTLE: — Ależ ta kobieta musi mieć nerwy!
FRANKENSTEIN: — Może je pan sobie obejrzeć.
LITTLE: — Ja… miałem na myśli jej odwagę. Hart ducha.
FRANKENSTEIN: — My ją oczywiście usypiamy. Nie operujemy bez środków znieczulających.
LITTLE: — Ale mimo to…
FRANKENSTEIN klepie Swifta po ramieniu. Swift zsuwa słuchawkę z jednego ucha, zerkając jednocześnie na gości i na pulpit.
FRANKENSTEIN: — Doktor Tom Swift, doktor Elbert Little. Tom jest moim asystentem.
SWIFT: — Cześć.
FRANKENSTEIN: — Doktor Little jest lekarzem z Vermont. Był tu akurat niedaleko i postanowił nas odwiedzić.
LITTLE: — Co pan słyszy w słuchawkach?
SWIFT: — Wszystko, co się dzieje w pokoju pacjentki. — (Podaje Little’owi słuchawki) — Bardzo proszę, pan jest naszym gościem.
LITTLE: (Wsłuchując się) — Nic nie słychać.
SWIFT: — Ją teraz czeszą. Jest tam u niej kosmetyczka. Zawsze jest cicho podczas czesania. — (Bierze od Little’a słuchawki).
FRANKENSTEIN (do Swifta): — Powinniśmy pogratulować naszemu młodemu gościowi.
SWIFT: — Z jakiej okazji?
LITTLE: — Słuszne pytanie. Właśnie: z jakiej okazji?
FRANKENSTEIN: — Słyszałem o wielkim zaszczycie, jaki pana spotkał.
LITTLE: — Ale obawiam się, że ja nie słyszałem.
FRANKENSTEIN: — Pan jest tym doktorem Little, który w ubiegłym miesiącu w ankiecie pisma „Kobieta i Dom” został wybrany Lekarzem Domowym Roku?
LITTLE: — Tak… to prawda. Nie mam pojęcia, jakim cudem do tego doszło. Ale jeszcze bardziej zdumiewa mnie fakt, że wie o tym człowiek z pańską pozycją.
FRANKENSTEIN: — Co miesiąc czytam „Kobietę i Dom” od deski do deski.
LITTLE: — Naprawdę?
FRANKENSTEIN: — Mam tylko jedną pacjentkę, panią Lovejoy. A pani Lovejoy czytuje właśnie „Kobietę i Dom”. W zeszłym miesiącu był o panu artykuł. Pani Lovejoy bez przerwy powtarzała: „Cóż to musi być za wspaniały młody człowiek. Taki wyrozumiały”.
LITTLE: — Uhm.
FRANKENSTEIN: — I oto jest pan we własnej osobie. Mogę się założyć, że ona do pana napisała.
LITTLE: — Owszem.
FRANKENSTEIN: — Ona pisuje rocznie tysiące listów i tysiące listów dostaje. Jest świetną korespondentką.
LITTLE: — Czy ona jest… ogólnie rzecz biorąc, wesoła?
FRANKENSTEIN: — Jeśli nie jest, to zawsze z naszej winy. Kiedy czuje się nieszczęśliwa, to znaczy, że tu na dole pokpiliśmy sprawę i coś nie działa właściwie. Mniej więcej miesiąc temu była w złym nastroju. Okazało się, że nawalił tranzystor bipolarny w pulpicie sterowniczym. — (Sięga Swiftowi przez ramię i manipuluje przy pulpicie. Aparatura przestawia się powoli). — O, teraz na przykład przez parę minut będzie w depresji. — (Znów zmienia ustawienie aparatury). — A teraz bardzo szybko zrobi się znacznie weselsza niż poprzednio. Będzie szczebiotała jak ptaszek.
LITTLE bezskutecznie usiłuje ukryć zgrozę. Przebitka na pokój pacjentki, pełen kwiatów, bombonierek i książek. Pacjentką jest SYLWIA LOVEJOY, wdowa po multimilionerze. To, co z niej zostało, jest właściwie tylko głową połączoną z rurkami i przewodami, wpuszczonymi w otwór w podłodze, ale to okazuje się dopiero później. Pierwsze ujęcie stanowi zbliżenie, na którym widać stojącą za Sylwią GLORIĘ, urodziwą kosmetyczkę. SYLWIA jest wzruszająco przystojną starszą panią, niegdyś znaną pięknością. Teraz płacze.
SYLWIA: — Gloria…
GLORIA: — Słucham panią?
SYLWIA: — Wytrzyj te łzy, zanim ktoś wejdzie i je zobaczy.
GLORIA (sama bliska płaczu): — Dobrze, proszę pani. (Wyciera łzy chusteczką ligninową i sprawdza, jaki jest tego efekt). — No już, już.
SYLWIA: — Zupełnie nie wiem, co mi się stało. Nagle zrobiło mi się tak smutno, że nie mogłam się powstrzymać.
GLORIA: — Każdy musi czasami popłakać.
SYLWIA: — Już mi to przechodzi. Czybyś powiedziała, że dopiero co płakałam?
GLORIA: — Ależ skąd! — (Nie jest w stanie już dłużej panować nad własnymi łzami. Idzie do okna, żeby Sylwia nie widziała, że płacze. Kamera cofa się ukazując klinicznie schludną ohydę głowy, przewodów i rurek. Głowa wsparta jest na trójnogu. W miejscu, w którym powinna być klatka piersiowa, zwisa czarna skrzynka z migającymi kolorowymi światełkami. W zasięgu rąk stoi stolik, a na nim papier, pióro, częściowo rozwiązana krzyżówka i pękaty woreczek z robótką. Z woreczka wystają druty i nie dokończony sweter. Nad głową Sylwii wisi mikrofon).