Выбрать главу

Mattern przeciąga się. Pobłogosław Boże — mówi sobie w duchu. Jego żona przeciąga się również. Czwórka ich dzieci, które od kilku godzin już nie śpią, może nareszcie rozpocząć dzień. Dzieci zrywają się i tańczą wokół platformy sypialnej śpiewając:

„Błogosław Boże, błogosław Boże, Błogosław wszystkich nas, Błogosław Tatę, błogosław Mamę, błogosław ciebie i mnie, Błogosław każdego, dużego i małego I ziść nam żyzne dnieeeee!”

Podbiegają teraz do platformy. Mattern wstaje i całuje wszystkie dzieci po kolei. Indra ma osiem lat, Sander — siedem, Marx — pięć a Cleo — trzy. Charles Mattern głęboko, na dnie serca tai wstyd, że ma tak małą rodzinę; czy można szczerze powiedzieć o człowieku, mającym zaledwie czworo dzieci, że szanuje życie? Ale łono Principessy już nie zaowocuje. Lekarze powiedzieli, że nie urodzi już więcej dzieci. W 27 roku życia jest już całkowicie jałowa. Mattern myśli poważnie o drugiej żonie w domu. Znów tęskni za kwileniem niemowlęcia. Człowiek musi przecież spełniać swą powinność wobec Boga.

— Tato, Siegmund jeszcze tu jest. Przyszedł w nocy, aby być z Mamą.

Dziecko wskazuje palcem. Mattern patrzy. Na platformie sypialnej, po stronie Principessy, w pobliżu pedału nadmuchiwacza leży zwinięty w kłębek czternastoletni Siegmund Kluver, który wszedł do mieszkania Matterna zaraz po północy, aby skorzystać z prawa zbliżenia. Siegmund lubi dojrzałe kobiety. Teraz chrapie; zdrowo się napracował. Mattern trąca go w bok.

— Siegmund! Siegmund! Już ranek!

Chłopiec otwiera oczy. Uśmiecha się do Matterna, siada i sięga po swoją przepaskę biodrową. Jest dosyć przystojny. Mieszka na 757 piętrze, ma już jedno dziecko a drugie jest w drodze.

— Przepraszam — mówi Siegmund. — Zaspałem. Principessa zupełnie mnie wykańcza. To prawdziwa dzikuska!

— Tak, ona jest rzeczywiście bardzo namiętna — przyznaje Mattern. Podobno żona Siegmunda też jest bardzo namiętna. Mattern zamierza ją spróbować, gdy będzie trochę starsza. Może na przyszłą wiosnę…

Siegmund wsuwa głowę pod oczyszczacz molekularny. Principessa wstaje z łóżka, naciska pedał i platforma błyskawicznie się zwija. Principessa zaczyna programować śniadanie. Indra włącza ekran. Ściana rozkwita światłem i barwą.

— Dzień dobry — mówi ekran. — Temperatura powietrza na zewnątrz wynosi 28°, jeżeli to kogoś obchodzi. Dzisiejsze zaludnienie Monady 116 wynosi 881 115 osób. Od wczoraj przybyło 102 a od początku roku — 14 187. Pobłogosław nam Boże, ale tracimy jednak tempo przyrostu. W Monadzie 117 od wczoraj przybyło 131 osób, w tym czworaczki pani Huli Jakobinsky. Ma ona osiemnaście lat i urodziła już przedtem siedmioro dzieci. To się nazywa służebnica Pańska! Jest teraz godzina 6.20. Dokładnie za 40 minut Monada będzie zaszczycona obecnością Nicanora Gortmana, socjokomputatora z Hell, którego będzie można łatwo rozpoznać po zabudynkowym ubraniu w kolorach szkarłatnym i ultrafioletowym. Dr Gortman będzie gościem Charlesa Matterna z 799 piętra. Potraktujemy go, oczywiście, z tym samym błogosławieństwem, z jakim odnosimy się do siebie nawzajem. Błogosław Boże Nicanora Gortmana! A teraz garść nowin z niższych poziomów Monady 116.

Principessa mówi:

— Słyszałyście, dzieci? Będziemy mieli gościa i musimy być względem niego jak najbardziej godni błogosławieństwa. Chodźcie jeść.

Charles Mattern oczyszcza się, ubiera i je śniadanie, po czym udaje się na lądowisko na tysiącznym piętrze, aby tam przywitać Nicanora Gortmana. Jadąc windą Mattern mija piętra, na których mieszkają jego bracia i siostry wraz z rodzinami. Trzech braci i trzy siostry. Czworo młodszych od niego, a dwoje starszych. Jeden z braci, Jeffrey, umarł młodo i w przykrych okolicznościach. Mattern rzadko myśli o Jeffreyu. Wjeżdża windą na sam szczyt budynku. Gortman zwiedzał rejony tropikalne, a teraz zamierza odwiedzić typową miejską monadę w strefie umiarkowanej. To wielki zaszczyt dla Matterna, że wybrano go oficjalnym gospodarzem Monady. Wychodzi na płytę lądowiska, która jest szczytem Monady 116. Pole siłowe chroni go przed huraganowymi wiatrami smagającymi wyniosłą wieżę. Patrzy w lewo i widzi pogrążoną jeszcze w ciemnościach zachodnią fasadę Monady 115. Po prawej stronie lśnią wschodnie okna Monady 117. Błogosław Boże Huli Jakobinsky i jej jedenaściorgu dzieciom, szepce w duchu Mattern. Widzi ciągnący się aż po horyzont rząd dalszych monad, wież trzykilometrowej wysokości z supersprężonego betonu, wyglądających stąd lekko i zwiewnie. Ten widok zawsze go wzrusza. Błogosław Boże, myśli, błogosław Boże, błogosław Boże!

Słyszy wesoły szum wirników. Ląduje torpedopter. Wysiada z niego wysoki, barczysty mężczyzna ubrany w mieniące się barwami szaty. To na pewno socjokomputator z Hell.

— Nicanor Gortman? — pyta Mattern.

— Boże błogosław. Charles Mattern?

— Błogosław Boże, tak, to ja. Chodźmy.

Hell jest jednym z jedenastu miast Wenus, którą człowiek przystosował odpowiednio do swoich potrzeb. Gortman nigdy przedtem nie był na Ziemi. Mówi powoli, flegmatycznie, monotonnie. Matternowi przypomina to sposób mówienia mieszkańców Monady 84, którą kiedyś odwiedził. Czytał artykuły Gortmana. Rzetelna robota, doskonała argumentacja.

— Szczególnie lubię „Dynamikę etyki łowieckiej” — mówi Mattern, gdy zjeżdżają szybem zjazdowym. — Znakomite. Prawdziwa rewelacja.

— Naprawdę pan tak sądzi? — pyta mile zaskoczony Gortman.

— Oczywiście. Staram się czytać maksimum pism wenusjańskich. To takie fascynująco obce czytać o polowaniach na dzikie zwierzęta.

— Na Ziemi nie ma dzikich zwierząt?

— Błogosław Boże, nie — odpowiada Mattern. — Nie moglibyśmy na to pozwolić. Ale szalenie lubię czytać o waszym sposobie życia, tak bardzo różnym od naszego.

— Czy to coś w rodzaju psychicznej ucieczki? — pyta Gortman.

Mattern patrzy na niego ze zdziwieniem.

— Nie rozumiem, o co chodzi.

— O to, że kiedy pan o tym czyta, pańskie życie na Ziemi wydaje się znośniejsze.

— O, nie! Nie. Życie na Ziemi jest całkiem znośne, niech mi pan wierzy na słowo. Czytam to tylko dla rozrywki. A także dla osiągnięcia tej niezbędnej, wie pan, paralaksy, dla moich własnych prac — mówi Mattern. Dotarli właśnie do 799 poziomu.

— Najpierw pokażę panu moje mieszkanie.

Wychodzi z szybu i ruchem ręki przyzywa Gortmana.

— To jest Szanghaj. To znaczy, tak nazywamy ten czterdziestopiętrowy blok od 761 do 800 piętra. Mieszkam tuż pod najwyższym piętrem Szanghaju, co świadczy o moim statusie zawodowym. Monada 116 obejmuje łącznie 25 miast. Na samym dole jest Reykjavik, a na szczycie — Louisville.

— Kto decyduje o tych nazwach?

— Powszechne głosowanie obywateli. Szanghaj nazywał się poprzednio Kalkuta, co mi się osobiście bardziej podobało, ale grupka malkontentów z 775 piętra przeforsowała referendum w siedemdziesiątym piątym no i tak już zostało.

— Sądziłem, że w monadach miejskich nie ma malkontentów — mówi powoli Gortman. Mattern uśmiecha się.

— Nie w potocznym sensie tego słowa. Ale dopuszczamy do pewnych konfliktów. Człowiek bez konfliktów, nawet tutaj, nie byłby w pełni człowiekiem.

Biegnącym na wschód korytarzem idą powoli w stronę mieszkania Matterna. Jest już 7.10 i tabuny dzieci trójkami i czwórkami wysypują się z mieszkań w drodze do szkoły. Mattern pozdrawia je serdecznym ruchem ręki. Przebiegają obok nich ze śpiewem.