W kuluarach parlamentu lamblijskiego krążyła pogłoska, że szakal miał w sobie złego ducha, którego wpędził weń pewien szaman; kandydaturę tego szamana na ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego utrąciło jakoby demarche ambasady francuskiej. Ambasada dementi oficjalnego nie wystosowała, wynikła jednak delikatna sytuacja, a niedoświadczeni w protokole mężowie stanu Lamblii, miast załatwić po cichu transport zwłok, uznali go za świetną okazję błyśnięcia na forum międzynarodowym. Generał Mahabutu, minister wojny, urządził tedy żałobny koktajl, na którym, jak to na koktajlu, gadało się o wszystkim i niczym z kieliszkiem w ręku i nawet nie wiem kiedy, zagadnięty przez dyrektora departamentu spraw europejskich, pułkownika Bamatahu, powiedziałem, iż owszem, wysoko postawionych nieboszczyków niekiedy chowa się u nas w trumnie zalutowanej. Do głowy mi nie przyszło, że pytanie ma coś wspólnego ze zmarłym Francuzem, a z kolei Lambli jeżykom nie wydało się zdrożne zastosowanie urządzeń fabrycznych do zaaranżowania pochówku w sposób nowoczesny. Ponieważ kombinat wytwarzał tylko litrowe bańki, wysłano zmarłego samolotem Air France w skrzyni z napisami, reklamującymi kokosy, nie w tym był jednak kamień obrazy, ale w tym, że skrzynia zawierała 96 puszek.
Potem wieszano na mnie psy za to, żem nie przewidział, ale jak mogłem, jeśli skrzynia była zabita i okryta trójkolorowym sztandarem? Lecz wszyscy mieli do mnie pretensje, że nie złożyłem lamblijskim czynnikom aide memoire wyjaśniającego, za jak niewłaściwe uważamy porcjowane puszkowanie nieboszczyków. Generał Mahabutu przesłał mi do hotelu lianę, z którą nie wiedziałem co począć, i dopiero od profesora Dońdy dowiedziałem się, że była to aluzja do stryczka, na którym chcą mnie widzieć. Wiadomość ta była zresztą musztardą po obiedzie, bo tymczasem przyszykowano pluton egzekucyjny, który, nie znając języka, wziąłem za kompanię honorową. Gdyby nie Dońda, na pewno nie opisywałbym tej historii, ani żadnej innej. W Europie przestrzegano mnie przed nim jako przed bezczelnym oszustem, który wykorzystał łatwowierność i naiwność młodego państwa, by sobie urządzić w nim ciepłe gniazdko — podniósł bowiem bezwstydnie sztuczki szamanów do godności dyscypliny teoretycznej, którą wykładał na miejscowym uniwersytecie. Dając wiarę informatorom, miałem profesora za hochsztaplera i oczajduszę, trzymałem się więc od niego z daleka na oficjalnych przyjęciach, choć już podówczas wydał mi się wcale sympatyczny. Konsul generalny Francji, do którego rezydencji było mi najbliżej (od angielskiej ambasady oddzielała mnie rzeka pełna krokodyli), odmówił mi azylu, choć umknąłem z Hiltona w jednej piżamie. Powoływał się na rację stanu, mianowicie na zagrożenie interesów Francji, jakie rzekomo spowodowałem. Tłem tej rozmowy przez judasza były salwy karabinowe, bo pluton ćwiczył się już na zapleczu hotelowym, więc zawróciwszy, rozważałem, co mi się lepiej kalkuluje, pójść od razu na egzekucję, czy płynąć między krokodylami, bo stałem nad rzeką, gdy spomiędzy szuwarów wychynęła załadowana bagażami piroga profesora. Gdym już siedział na walizach, dał mi do ręki pagaj i wyjaśnił, że właśnie skończył mu się kontrakt na uniwersytecie kułaharskim, płynie tedy do ościennego państwa Gurunduwaju, dokąd zaproszono go jako zwyczajnego profesora śwarnetyki. Może i niezwyczajnie przedstawiała się taka zmiana uniwersytetu, lecz trudno było w mej sytuacji rozważać podobne kwestie.
Jeśli nawet Dońda potrzebował wioślarza, faktem jest, że uratował mi życie. Płynęliśmy cztery dni, nic więc dziwnego, iż doszło między nami do zbliżenia. Spuchłem od moskitów, które Dońda zrażał do siebie repellentem, a mnie powtarzał, że w puszce już mało co zostało. I tego nie miałem mu za złe ze względu na specyfikę położenia. Znał moje książki, niewiele mogłem mu więc opowiedzieć, poznałem za to jego koleje. Wbrew brzmieniu nazwiska Dońda nie jest Słowianinem i nie nazywa się Dońda. Imię Affidavid nosi od sześciu lat, kiedy to, opuszczając Turcję, uzyskał affidavid wymagany przez władze i wpisał to słowo do fałszywej rubryki kwestionariusza, tak że otrzymał paszport, czeki podróżne, świadectwo szczepienia, kartę kredytową i ubezpieczenie opiewające na Affidavida Dońdę, uznał więc, że reklamacje nie są warte zachodu, bo właściwie wszystko jedno, jak ktoś się nazywa.
Profesor Dońda przyszedł na świat dzięki serii omyłek. Ojcem jego była Metyska ze szczepu Indian Navaho, matki zaś miał dwie z ułamkiem, mianowicie białą Rosjankę, czerwoną Murzynkę, a wreszcie — Miss Aileen Seabury, kwakierkę, która urodziła go po siedmiu dniach ciąży, w poważnych okolicznościach, bo w tonącej łodzi podwodnej.
Kobieta, która była ojcem Dońdy, została skazana na dożywocie za wysadzenie kwatery porywaczy i za równoczesne spowodowanie katastrofy samolotu Panamerican Airlines. Miała ona rzucić do sztabu porywaczy petardę z gazem rozweselającym, co było pomyślane jako ostrzeżenie. W tym celu przyleciała do Boliwii ze Stanów. Podczas kontroli celnej na lotnisku zamieniła neseser z walizeczką stojącego obok Japończyka i porywacze wylecieli wskutek tego w powietrze, gdyż Japończyk miał w sakwojażu prawdziwą bombę, przeznaczoną dla kogoś innego. Samolot, którym odleciał japoński sakwojaż dzięki osobnej pomyłce, wywołanej strajkiem obsługi lotniska, roztrzaskał się wnet po starcie. Pilot stracił pewno panowanie nad sterami ze śmiechu, jak wiadomo, odrzutowców nie można wietrzyć. Nieszczęsną skazano, i kto jak kto, ale ta dziewczyna zdawała się pozbawiona szans potomstwa, żyjemy jednak w wieku nauki.
Właśnie wtedy profesor Harley Pombernack badał dziedziczność więźniów na terenie Boliwii. Pobierał komórki cielesne od więźniów prostym sposobem: każdy więzień musiał polizać szkiełko mikroskopu, gdyż to wystarczy, by odłuszczyło się trochę komórek błony śluzowej. W tym samym laboratorium inny Amerykanin, doktor Juggernaut, zapładniał sztucznie ludzkie jajeczka. Szkiełka Pombernacka pomieszały się jakoś ze szkiełkami Juggernauta i dostały się do lodówki jako męskie plemniki. Wskutek tego komórką nabłonka językowego Metyski zapłodniono jajeczko pochodzące od dawczyni, co była białą Rosjanką, córką emigrantów. Teraz jasne już jest, czemu nazwałem Metyskę ojcem Dońdy. Skoro jajeczko pochodziło od kobiety, to siłą rzeczy osoba, od której pochodziła komórka zapładniająca to jajeczko, musi być uznana za ojca.
Asystent Pombernacka w ostatniej chwili spostrzegł się, wpadł do laboratorium i zawołał do Pombernacka Do not do it! ale krzyknął niewyraźnie, jak to Anglosasi, i okrzyk jego zabrzmiał Dondo! Potem, przy wypisywaniu metryki, dźwięk ten jakoś się nawinął i stąd poszło nazwisko Dońda — tak przynajmniej powiedziano profesorowi dwadzieścia lat później.