Będąc sam poczmistrzem, Mwahi obywał się bez matrymonialnych powiązań z pocztą i nawet mnie, jego sublokatorowi, przynoszono listy i paczki do domu, jeszcze nie otwarte, rzecz w Gurunduwaju niezwykła, normalnie bowiem obywatel pragnący otrzymać przesyłkę od kogoś zamieszkałego dalej, musi się po nią pofatygować osobiście, chyba że podlega przywilejom rodzinnym. Nieraz widziałem, jak listonosze, opuszczając rankiem urząd z wypchanymi torbami, prosto do rzeki wywalali stosy listów powierzonych skrzynkom bez niezbędnej protekcji. Co do paczek, urzędnicy zabawiali się w grę hazardową polegającą na zgadywaniu zawartości paczki. Kto odgadł trafnie, wybierał sobie z paczki co chciał na pamiątkę.
Jedyną troską naszego gospodarza był brak krewnych w zarządzie cmentarza. „Rzucą mnie krokodylom, łajdaki!” wzdychał nieraz, gdy nawiedzały go złe myśli.
Wysoka stopa przyrostu naturalnego w Gurunduwaju tłumaczy się tym, że żaden ojciec rodziny nie spocznie, póki nie powiąże się węzłami krwi z siecią żywotnych placówek. Mwahi opowiadał mi, jak przed remontem lumilskiego hotelu niejeden gość słabł z głodu, a wezwane pogotowie ratunkowe nie przybywało, gdyż jego ekipy rozwożą karetkami maty kokosowe znajomym. Zresztą Hauwari, dawniejszy kapral Legii Cudzoziemskiej, który promował się na marszałka po objęciu władzy i co parę dni był dekorowany nowymi wysokimi orderami przez Ministerstwo Odznaczeń za Szczególne Zasługi, nie patrzał krzywym okiem na powszechny pęd do urządzania się, owszem, mówiono, że to on wpadł na myśl upaństwowienia korupcji. Hauwari, zwany przez miejscową prasę Starszym Bratem Wieczności, nie szczędził też wydatków na naukę, a środki po temu czerpało Ministerstwo Skarbu z podatków nakładanych na cudzoziemskie firmy mające przedstawicielstwa w kraju. Podatki te uchwalał parlament znienacka, po czym szły konfiskaty, licytacje mienia, interwencje dyplomatyczne, bezskuteczne zresztą, a gdy jedna grupa kapitalistów pakowała manatki, zawsze znaleźli się inni, co pragnęli spróbować szczęścia w Gurunduwaju, którego zasoby kopalin, zwłaszcza chromu i niklu, miały być ogromne, choć niektórzy twierdzili, że dane geologiczne sfałszowano na zlecenie władz. Hauwari kupował na kredyt broń, nawet myśliwce i czołgi, które sprzedawał za gotówkę Lamblii. Ze Starszym Bratem Wieczności nie było żartów; gdy nastała wielka susza, dał równe szansę Bogu chrześcijańskie mu i Sinemu Turmutu, najstarszemu duchowi szamanów; kiedy deszcze nie spadły do trzech tygodni, szamanów ściął, a misjonarzy wypędził co do jednego.
Podobno przeczytawszy — w charakterze instrukcji — biografie Napoleona, Czingiz — chana oraz innych mężów stanu, zachęcał podwładnych do grabieży, byle na wielką skalę. Jakoż dzielnica rządowa powstała z materiałów, skradzionych przez Ministerstwo Budownictwa — Ministerstwu Żeglugi, które zamierzało zbudować z nich przystanie na Bambezi, kapitał dla budowy kolei zdefraudowany został w Ministerstwie Obrotu Kokosami, dzięki malwersacjom zgromadzono też środki dla stworzenia gmachu sądów i aparatu ścigania, i tak, stopniowo, kradzieże i zawłaszczenia dały pomyślne skutki. Hauwari zaś, noszący już miano Ojca Wieczności, sam dokonał uroczystego otwarcia Banku Korupcyjnego, w którym każdy, byle poważny przedsiębiorca może dostać długoterminową pożyczkę na łapówki, jeśli dyrekcja uzna, że jego interes zgodny jest z państwowym.
Dzięki Mwahiemu urządziliśmy się z profesorem niezgorzej. Pyszne wędzone kobry przynosił nam inspektor pocztowy. Pochodziły z paczek, wysyłanych przez opozycję do dygnitarzy, a inspektorowa wędziła je w dymie kokosowym. Pieczywo przywoził nam autobus Air France. Podróżni obyci ze stosunkami wiedzieli, że na autobus nie ma co czekać, a nieobyci po niedługim koczowaniu na walizkach dochodzili obycia. Mleka i sera mieliśmy w bród dzięki telegrafistom, którzy żądali w zamian tylko wody destylowanej z naszego laboratorium. W głowę zachodziłem, po co im ta woda, aż okazało się, że szło im o błękitne flaszki plastykowe, do których rozlewali samogon pędzony w Miejskim Komitecie Antyalkoholowym. Nie musieliśmy więc chodzić do sklepów, co było o tyle korzystne, że nigdy nie widziałem w Lumili otwartego sklepu; na drzwiach wisiały zawsze kartki „odbiór amuletów”, „poszłam do szamana” itp. W urzędach było nam zrazu ciężko, bo urzędnicy nie zwracają najmniejszej uwagi na interesantów: zgodnie z tubylczym zwyczajem, biura są miejscem towarzyskich imprez, hazardu, a zwłaszcza swatów. Powszechną wesołość gasi tylko niekiedy najazd policji, która zamyka wszystkich bez śledztw czy przesłuchań, wymiar sprawiedliwości wychodzi bowiem z założenia, że winni są i tak wszyscy, a na różnicowanie rozmiaru przestępstw szkoda zachodu. Sąd zbiera się tylko w okolicznościach niezwykłych. Po naszym przybyciu wybuchła afera kotłów. Haumari, kuzyn Ojca Wieczności, nabył w Szwecji kotły centralnego ogrzewania dla parlamentu, zamiast urządzeń klimatyzacyjnych. Dodać trzeba, że w Lumili temperatura nie opada poniżej 25 stopni Celsjusza. Haumari usiłował skłonić instytut meteorologiczny do obniżenia ciepłoty, gdyż to usprawiedliwiłoby zakup; parlament obradował w permanencji, boż szło o jego interes; wyłonił też komisję śledczą, której przewodniczącym został Mnumnu, ponoć rywal Ojca Wieczności. Zaczęły się niesnaski, zwykłe tańce w przerwach między sesjami plenarnymi obróciły się w wojenne, ławy opozycji pełne były niebieskich tatuaży, aż Mnumnu znikł. Były trzy wersje, jedni mówili, że został zjedzony przez koalicję rządową, drudzy, że uciekł z kotłami, trzeci, że sam się zjadł. Mwahi sądził, że ostatnią wersję rozpuszcza Hauwari. Od niego też słyszałem enigmatyczne oświadczenie (co prawda po tuzinie dzbanów tęgo sfermentowanej kiwu kiwy): „Jak się wygląda smacznie, lepiej nie spacerować wieczorem po parku”. Być może był to tylko kawał.