Katedra śwarnetyki na lumilskim uniwersytecie otwarła przed Dońdą nowe perspektywy działania. Muszę dodać, że komisja motoryzacyjna parlamentu zdecydowała się wówczas na zakup licencji familijnego helikoptera „Beli 94”, ponieważ z obliczeń wyszło, że helikopteryzacja kraju będzie tańsza od budowy dróg. Stolica posiada wprawdzie autostradę, lecz tylko sześćdziesięciometrową, służącą do urządzania wojskowych defilad. Wieść o nabyciu licencji wprawiła ludność w panikę, każdy bowiem rozumiał, że przychodzi kres matrymonializmu jako podpory industrializmu. Helikopter składa się z 39 000 części, potrzebuje benzyny i pięciu rodzajów smaru, nikt więc nie mógłby sobie tego wszystkiego zapewnić, nawet gdyby płodził do końca życia same córki. Wiem coś o tym, bo gdy urwał mi się łańcuch w rowerze, musiałem wynająć myśliwego, żeby złapał młodego wyjca, którego skórą pokryło się tam — tam dla Hiiwu, dyrektora telegrafu, za co ów nadał kondolencyjną depeszę Umiamiemu, którego szefowi na delegacji dziadek zmarł w buszu, a Umiami był już przez Matarere spowinowacony z intendentem armii i miał przez to zapasy rowerów, na których tymczasowo poruszała się brygada czołowa. Niewątpliwie z helikopterem byłoby znacznie gorzej. Na szczęście Europa, wieczne źródło innowacji, dostarczyła nowego wzoru, którym był grupowy seks w wolnych związkach. To, co w niej stanowiło czczą igraszkę zmysłów, w kraju jeszcze surowym wsparło elementarne potrzeby życia. Obawy profesora, że dla dobra nauki będziemy musieli zrezygnować ze stanu kawalerskiego, okazały się płonne. Urządziliśmy się nieźle, choć dodatkowe obowiązki, jakie przyszło brać na siebie przez wzgląd na katedrę, bardzo nas wyczerpywały.
Profesor wprowadził mnie w swój projekt: chciał zaprogramować w komputerze wszystkie klątwy, zabiegi magiczne, czarnoksięskie zamawiania, inkantacje i formuły szamańskie, jakie stworzyła ludzkość. Nie widziałem w tym żadnego sensu, lecz Dońda był nieugięty. Ogrom danych mógł pomieścić tylko najnowszy komputer lumeniczny IBM, który kosztował 11 milionów dolarów.
Nie wierzyłem, że otrzymamy tak olbrzymi kredyt, zwłaszcza że minister skarbu odmawiał wyasygnowania czterdziestu trzech dolarów na zakup papieru toaletowego dla Instytutu Śwarnetyki; profesor był jednak pewien swego. Nie wtajemniczał mnie w szczegóły swej kampanii, widziałem jednak, że zakrzątnął się na całego. Wieczorami wychodził nie wiem dokąd, wytatuowawszy się ceremonialnie, rozebrany do przepaski z szympansa, a jest to strój wizytowy w najbardziej ekskluzywnych kręgach Lumili; sprowadzał z Europy jakieś tajemnicze paczki, gdy raz niechcący upuściłem jedną, rozległ się cichy marsz Mendelssohna; szukał recept po starych książkach kucharskich, wynosił z laboratorium szklane chłodnice destylatorów, kazał mi robić zacier, wycinał zdjęcia żeńskie z Playboya i Oui, oprawiał jakieś obrazy, których nikomu nie pokazywał, dał sobie wreszcie doktorowi Alfvenowi, który był dyrektorem szpitala rządowego, upuścić krew i widziałem, jak owijał flaszeczkę złotym papierem. Potem jednego dnia zmył z twarzy mazidła i farby, szczątki Playboyów spalił i przez cztery dni pykał flegmatycznie fajkę na werandzie Mwahiego; na piąty zatelefonował do nas Uabamotu, dyrektor departamentu inwestycji. Zlecenie kupna komputera zostało wydane. Uszom nie chciałem wierzyć. Profesor, indagowany, tylko się słabo uśmiechał.
Programowanie magii trwało z górą dwa lata. Mieliśmy moc trudności rzeczowych, jak i całkiem innych. Kłopoty były na przykład z tłumaczeniem zaklęć Indian amerykańskich, utrwalonych węzełkowym pismem „kipu”, ze śniegowo — lodowymi zaklinaniami szczepów kurylskich i eskimoskich, dwu programistów rozchorowało się nam z przemęczenia zajęciami pozauniwersyteckimi, jak sądzę, bo pożycie grupowe było w wielkiej modzie, lecz rozeszły się słuchy, że to dzieło podziemia szamańskiego, zaniepokojonego supremacją Dońdy na polu odwiecznej praktyki czarowników. Ponadto grupa postępowej młodzieży, zasłyszawszy coś o kontestacji, podłożyła w instytucie bombę. Na szczęście eksplozja rozsadziła tylko klozety w jednym pionie gmachu. Nie naprawiono ich do końca świata, ponieważ puste kokosy, co miały funkcjonować jako pływaki wedle pomysłu pewnego racjonalizatora, wciąż tonęły. Sugerowałem profesorowi, by użył swych wielkich wpływów dla sprowadzenia części, rzekł jednak, że tylko znaczny cel uświęca fatygujące środki.
Także mieszkańcy naszej dzielnicy urządzili parokrotnie demonstracje antydońdowe, obawiali się bowiem, że rozruch komputera obruszy lawinę czarów na uniwersytet, więc i na nich, bo czary mogą być niecelne. Profesor kazał otoczyć gmach wysokim parkanem, na którym sam wymalował znaki totemiczne, chroniące przed oberwaniem złych uroków. Płot kosztował, jak pamiętam, cztery beczki samogonu.
Stopniowo nagromadziliśmy w bankach pamięci 490 miliardów bitów magicznych, co w przeliczeniu śwarnetycznym równało się dwudziestu teragigamagemom. Maszyna, wykonując 18 milionów operacji na sekundę, pracowała trzy miesiące bez przerwy. Przedstawiciel International Business Machines, inżynier Jeffries, obecny przy rozruchu, miał Dońdę i nas wszystkich za pomyleńców. A już to, że Dońda ustawił zespoły pamięci na specjalnie czułej wadze sprowadzonej ze Szwajcarii, sprowokowało Jeffriesa do niesmacznych uwag za plecami profesora.
Programiści byli okropnie przygnębieni, gdyż komputer po tylu miesiącach pracy nie zaczarował ani mrówki. Dońda żył jednak w nieustannym napięciu, nie odpowiadał na żadne pytania, lecz co dzień chodził sprawdzać, jak wygląda wykres, który waga rysowała na taśmie odwijającego się z bębna papieru. Wskaźnik rysował, rzecz oczywista, linię prostą. Świadczyła ona, że komputer nie drga — dlaczegożby jednak miał drgać? Z końcem ostatniego miesiąca profesor jął przejawiać znamiona depresji. Już po trzy, a to i cztery razy dziennie chodził do laboratorium, nie odpowiadał na telefony i nie tykał gromadzącej się korespondencji. Lecz dwunastego września, gdym szykował się już na spoczynek, wpadł do mnie blady i roztrzęsiony.
— Stało się! — zawołał od progu. — Teraz to już pewne. Zupełnie pewne. — Wyznaję, że się przeląkłem o jego umysł. Jaśniał dziwnym uśmiechem. — Stało się — powtórzył jeszcze kilka razy.
— Co się stało? — krzyknąłem wreszcie. Popatrzył na mnie jak wyrwany ze snu.
— Prawda, ty nic nie wiesz. Przybrał na wadze. 0,01 grama. Ta przeklęta waga jest tak mało czuła! Gdybym miał lepszą, wiedziałbym już wszystko miesiąc temu, może i wcześniej!
— Kto przybrał na wadze?
— Nie kto, lecz co. Komputer. Bank pamięci. Wiesz przecie, że materia i energia posiadają masę. Otóż informacja nie jest ani materią, ani energią, a przecież istnieje. Dlatego powinna mieć masę. Zacząłem o tym myśleć, gdy formułowałem prawo Dońdy. No, bo cóż to znaczy, że nieskończenie wiele informacji może działać bezpośrednio, bez pomocy jakichś urządzeń? Znaczy to, że ogrom informacji przejawi się wprost. Domyślałem się tego, ale nie znałem formuły równoważności. Cóż tak patrzysz? Po prostu — ile waży informacja. Musiałem więc obmyślić ten cały projekt. Musiałem. Teraz już wiem. Maszyna stała się cięższa o 0,01 grama: tyle waży wprowadzona informacja. Rozumiesz?
— Profesorze — wyjąkałem — jakże — a te wszystkie czary, te magie, modły, zaklęcia — jednostki CGS, Czar na Gram i Sekundę —
Zamilkłem, zdawało mi się, że płacze. Zaczął się trząść, ale to był bezgłośny śmiech. Zebrał palcem łzy z powiek.
— A co miałem robić? — rzekł spokojnie. — Zrozum: informacja ma masę. Każda. Byle jaka. Treść nie ma najmniejszego znaczenia. Atomy też są takie same, czy tkwią w kamieniu, czy w mojej głowie. Informacja ciąży, ale jej masa jest niesłychanie mała. Wiadomości całej encyklopedii ważą około miligrama. Dlatego musiałem mieć taki komputer. Ale pomyśclass="underline" kto by mi go dał? Komputer za 11 milionów, na pół roku, żeby go ładować byle bzdurami, nonsensem, sieczką? Byle czym! Jeszcze nie mogłem ochłonąć z zaskoczenia.