Выбрать главу

— No… — rzekłem niepewnie — gdybyśmy pracowali w poważnym ośrodku naukowym, w Institute for Advanced Study albo w Massachusetts Institute of Technology…

— A jużci — parsknął — przecież nie miałem żadnych dowodów, nic, prócz prawa Dońdy, które jest pośmiewiskiem! Nie mając komputera musiałbym go wynająć, a wiesz, ile kosztuje godzina pracy takiego modelu? Jedna godzina! A ja potrzebowałem miesięcy. I gdzieżbym się dopchał w Stanach! Przy takich maszynach siedzą tam teraz tłumy futurologów, obliczają warianty zerowego wzrostu ekonomiki, to jest teraz modne, a nie wymysły jakiegoś Dońdy z Kułahari!

— Więc cały projekt — te magie — to było na nic? Zbędne? Toż na samo zebranie materiałów wydaliśmy przez dwa lata —

Niecierpliwie wzruszył ramionami.

— Nic nie jest zbędne w zakresie tego, co konieczne. Gdyby nie ten projekt, nie dostalibyśmy grosza.

— Ale Uabamotu — rząd — Ojciec Wieczności — toż oczekują czarów!

— Och, będą mieli czar, jeszcze jaki! Ty wciąż nie wiesz… Słuchaj: ciążenie informacji nie byłoby niczym rewelacyjnym, gdyby nie konsekwencje… Istnieje, uważasz, krytyczna masa informacji, tak samo, jak krytyczna masa uranu. Zbliżamy się do niej. Nie my, tutaj, ale cała Ziemia. Zbliża się do niej każda cywilizacja budująca komputery. Rozwój cybernetyki to pułapka zastawiona przez Naturę na Rozum!

— Krytyczna masa informacji? — powtórzyłem. — Ale przecież w każdej głowie ludzkiej jest mnóstwo informacji, a jeżeli nie liczy się, czy jest mądra czy głupia —

— Nie przerywaj mi wciąż. Nie mów nic, bo nic nie rozumiesz. Wyłożę ci to na analogii. Liczy się gęstość, a nie ilość wiadomości. To — jak z uranem. Analogia nieprzypadkowa! Uran rozrzedzony — w skałach, w glebie — jest nieszkodliwy. Warunkiem eksplozji jest wyosobnienie i koncentracja. Tak i tutaj. Informacja w książkach czy w głowach może być znaczna, ale pozostaje bierna. Jak rozproszone cząstki uranu. Należy ją skupić!

— I co wtedy nastąpi? Cud?

— Jaki tam cud! — parsknął. — Widzę, że doprawdy uwierzyłeś w brednie, które były pretekstem. Żaden tam cud. Powyżej punktu krytycznego rusza reakcja łańcuchowa. Obiit animus, natus est atomus! Informacja znika, bo zamienia się w materię.

— Jak to w materię? — nie rozumiałem.

— Materia, energia i informacja są trzema postaciami masy — tłumaczył cierpliwie. — Mogą przechodzić w siebie, zgodnie z prawami zachowania. Nic za darmo, tak jest urządzony świat. Materia obraca się w energię, energii i materii trzeba dla wytwarzania informacji, a informacja może przejść w nie z powrotem, oczywiście nie byle jak. Powyżej masy krytycznej sczeźnie jak zdmuchnięta. Oto bariera Dońdy, granica przyrostów wiedzy… To znaczy, można by ją gromadzić nadal, lecz tylko — w rozrzedzeniu. Każda cywilizacja, która się tego nie domyśli, wchodzi sama w pułapkę. Im więcej się dowie, tym bliżej ma do ignorancji, do próżni — czy to nie osobliwe? A wiesz, jak blisko podeszliśmy już do progu? Jeśli przyrosty będą trwały, za dwa lata objawi się…

— Co to będzie — eksplozja?

— Skąd tam. Najwyżej malutki błysk, ani muchy nie ukrzywdzi. Tam, gdzie tkwiły miliardy bitów, powstanie garść atomów. Zapłon reakcji łańcuchowej obiegnie świat z szybkością światła, pustosząc wszystkie banki pamięci, komputery, gdziekolwiek gęstość przekracza milion bitów na milimetr sześcienny powstanie równoważna ilość protonów — i pustka.

— Więc trzeba ostrzec, ogłosić…

— Oczywiście. Już to zrobiłem. Ale daremnie.

— Dlaczego? Za późno?

— Nie. Po prostu nikt mi nie uwierzy. Taka wiadomość musi pochodzić od autorytetu, a ja jestem błazen i oszust. Z oszustwa może bym się wytłumaczył, ale błazeństwu nie ujdę. Zresztą — nie chcę kłamać: nawet nie spróbuję. Posłałem do Stanów wstępne doniesienie, a do Nature — tę depeszę…

Podał mi brulion. Cognovi naturom rerum. Lords countdown made the world. Truly yours Dońda.

Widząc moje osłupienie, profesor uśmiechnął się złośliwie.

— Masz mi za złe, co? Mój kochany, ja też jestem człowiekiem, więc odpłacam pięknym za nadobne. Depesza ma dobry sens, lecz rzucą ją do kosza lub wyśmieją. To moja zemsta. Nie domyślasz się? A przecież znasz najmodniejszą teorię powstania Kosmosu — Big Bang Theory? Jak powstał Wszechświat? Wybuchowo! Co wybuchło? Co się nagle zmaterializowało? Oto Boża recepta: odliczać od nieskończoności do zera. Kiedy do niego doszedł, informacja zmaterializowała się wybuchowo — zgodnie z formułą równoważności. Tak słowo ciałem się stało, eksplodując mgławicami, gwiazdami… z informacji powstał Kosmos!

— Profesorze, naprawdę tak myślisz?

— Udowodnić tego się nie da, aleć to zawsze zgodne z prawem Dońdy. Nie, nie sądzę, żeby Bóg. Ktoś to jednak zrobił, w poprzedniej fazie — może zbiór cywilizacji, które eksplodowały naraz, jak czasem eksploduje gromada supernowych… a teraz kolej na nas. Komputeryzacja skręci łeb cywilizacji — zresztą łagodnie…

Pojmowałem rozgoryczenie profesora, ale mu nie wierzyłem. Zdawało mi się, że zaślepiają go doznane upokorzenia. Niestety, miał słuszność. Zresztą, choćby tą depeszą — sam przyczynił się do zapoznania swojego odkrycia.

Ręka mi mdleje, a i glina się kończy, muszę jednak pisać dalej. W hałasie futurologicznym nie zwrócono uwagi na słowa Dońdy. Naturę milczała, pisał o nim już tylko Punch i prasa brukowa. Parę gazet opublikowało nawet fragmenty jego ostrzeżenia, ale świat naukowy nie drgnął. W głowie mi się to nie mieściło. Gdy pojąłem, że stoimy przed kresem, a nasze wołania są jak krzyki tego pastucha z bajki, który zbyt wiele razy wołał „wilki”, pewnej nocy nie powstrzymałem się od gorzkich słów. Wyrzucałem profesorowi, że maskę błazna sam wcisnął sobie na twarz, kompromitując badania szamańską fasadą. Wysłuchał mnie z przykrym, drgającym w kątach ust uśmieszkiem, który nie schodził mu z twarzy. Może był to zresztą tik nerwowy.

— Pozory — rzekł wreszcie. — Pozory. Jeśli magia jest bzdurą, wyszedłem z bzdury. Nie mogę ci powiedzieć, kiedy rojenie zmieniło mi się w hipotezę, bo sam nie wiem. Postawiłem na niezdecydowanie, wiesz przecież. Odkrycie moje jest fizyką, należy do fizyki, ale do takiej, której nikt nie zauważył, bo droga wiodła przez tereny ośmieszone, wyzute z wszelkich praw. Trzeba było przecież zacząć od myśli, że słowo może stać się ciałem, że zaklęcie może się zmaterializować — trzeba było dać nura w ten absurd, wejść w związki zakazane, aby dostać się na drugi brzeg, tam, gdzie już oczywistością jest równoważność informacji i masy. Tak więc należało przejść przez magię… może niekoniecznie przez zabawy, które uprawiałem, ale każdy krok wstępny musiał być dwuznaczny, podejrzany, heretycki, godny drwin. Co zrobiłem? Błazeńską maskę, uzasadnienie pozorne? Masz rację, jeśli pomyliłem się, to tylko tak, że nie doceniłem głupoty panującej nam dziś mądrości. W naszej epoce — opakowań — liczy się etykieta, a nie zawartość… Nazwawszy mnie krętaczem i oszustem, panowie uczeni wtrącili mnie w niebyt, z którego nie mogę być dosłyszany, choćbym ryczał jak trąby jerychońskie. Im głośniejszy ryk, tym większy śmiech. Więc po czyjej stronie właściwie została magia — czy ten ich gest odtrącenia i wyklęcia nie jest magiczny? Ostatnio pisał o prawie Dońdy Newsweek, przedtem Time, Der Spiegel, L’Express — nie mogę się uskarżać na brak popularności! Sytuacja jest bez wyjścia właśnie dlatego, że czytają mnie wszyscy — i nie czyta mnie nikt. Kto jeszcze nie słyszał o prawie Dońdy? Czytają i pokładają się ze śmiechu: Don’t do it! Widzisz, nie liczą się rezultaty, lecz droga, którą się do nich dochodzi. Są ludzie wyzuci z prawa robienia odkryć — na przykład ja. Mógłbym teraz sto razy zaprzysiąc, że projekt był taktycznym manewrem, wybiegiem może niepięknym, ale koniecznym. Mógłbym się kajać i spowiadać publicznie — odpowiedzią będzie śmiech. Otóż tego, że raz wszedłszy w klownadę, nie będę mógł się z niej wydostać — tego nie pojąłem. Jedyna pociecha w tym, że katastrofy i tak nie dałoby się odwrócić.