Usiłowałem protestować krzycząc. A musiałem podnieść głos, albowiem zbliżał się już termin uruchomienia wielkiej wytwórni familijnych śmigłowców i w nadziei na te piękne maszyny ludność Gurunduwaju z zaciętymi szczękami, w zaparciu i namiętności nawiązywała wszystkie niezbędne po temu stosunki: za ścianą mego pokoju kotłowała się rodzina poczmistrza ze sproszonymi notablami, monterami, sprzedawczyniami, i podług narastającej wrzawy można było ocenić żądzę motoryzacyjną zacnego ludu. Profesor wyjął z tylnej kieszeni płaską flaszkę Białego Konia i nalewając whisky do szklanek rzekł:
— Mylisz się znowu. Nawet przyjąwszy moje słowa z dobrą wiarą, świat nauki musiałby je sprawdzić. Musieliby siąść do swoich komputerów, a maglując tę informację, tym samym przyspieszyliby kres.
— Więc co robić! — zawołałem z rozpaczą. Profesor podniósł głowę ku niebu, aby wychylić ostatek płynu z flaszki, wyrzucił pustą przez okno i patrząc w ścianę, za którą kotłowały się pasje, oświadczył:
— Spać.
Piszę znowu wymoczywszy dłoń w mleku kokosowym, bo złapał mnie skurcz. Maramotu powiada, że w tym roku pora deszczowa będzie wczesna i długa. Jestem wciąż sam, od czasu kiedy profesor udał się do Lumili po fajkowy tytoń.
Poczytałbym nawet starą gazetę, ale mam tylko wór książek o komputerach i programowaniu. Znalazłem go w dżungli, kiedy szukałem patatów. Oczywiście zostały same zgniłe — dobre wyżarły, jak zwykle, małpy. Byłem też przy moim dawnym mieszkaniu, ale goryl, choć jeszcze bardziej schorowany, nie wpuścił mnie do środka. Sądzę, że ten worek z książkami był balastem wielkiego pomarańczowego balonu z napisem DRINK COKE, który przed miesiącem przeszybował nad dżunglą w południowym kierunku. Widać podróżują teraz balonami. Na dnie worka znalazłem zeszłorocznego Playboya i przeglądałem go, kiedy zaskoczył mnie Maramotu. Uradował się: uważa nagość za objaw przyzwoitości, akty kojarzą mu się z powrotem do starych, dobrych obyczajów. Nie pomyślałem o tym, że za młodu chadzał goły z całą rodziną, toteż kreacje mini i maksi, w które jęły się stroić czarne krasawice, miał za wyraz zwyrodniałego wyuzdania. Pytał, co słychać w wielkim świecie, ale nie wiedziałem, bo bateryjki tranzystora wysiadły. Dopóki radio działało, słuchałem go całymi dniami. Katastrofa zdarzyła się dokładnie tak, jak to przewidział profesor. Najmocniej dała się we znaki krajom rozwiniętym. Ileż bibliotek skomputeryzowano w ostatniej dekadzie! Aż tu z taśm, kryształów, ferrytowych tarcz, kriotronów w ułamku sekundy wyparował ocean mądrości. Słyszałem zdyszane głosy spikerów. Upadek nie był jednakowo bolesny dla wszystkich. Im kto wyżej wlazł na drabinę postępu, tym gwałtowniej z niej rymnął.
W Trzecim Świecie zapanowała po krótkotrwałym szoku euforia. Nie trzeba się już było wysilać, gnać na złamanie karku za czołówką, wyciągać się z portek i trzcinowych spódniczek, urbanizować, industrializować, a zwłaszcza — komputeryzować, i życie tutaj, już naszpikowane komisjami, futurologami, armatami, oczyszczalniami ścieków i granicami, rozlazło się w przyjemne bajorko, w ciepłą monotonię wiecznej sjesty. I kokosy można znów dostać łatwo, a jeszcze przed rokiem były nieosiągalne jako towar eksportowy, i wojska same się porozchodziły, tak że nieraz chodząc po dżungli potykam się o maski gazowe, kombinezony, tornistry, moździerze obrosłe lianami, raz w nocy zbudziła mnie eksplozja, myślałem, że to wreszcie goryl, ale to tylko pawiany znalazły skrzynię zapalników. Tak, a w Lumili Murzynki z nie hamowanym postękiwaniem ulgi wyzbyły się lśniących trzewików, damskich spodni, grzejących jak diabli, i zbiorowy seks też jak ręką odjęło, bo raz, że nie będzie śmigłowców (fabryka miała być oczywiście skomputeryzowana), dwa — nie ma benzyny — rafinerie też były automatyczne, a trzy, nikomu się nie chce nigdzie jechać, bo i po co? Teraz nikomu już nie wstyd zwać masową turystykę Szaleństwem Białego Człowieka. Jak cicho musi być teraz w Lumili.
Prawdę mówiąc, ta katastrofa wcale nie okazała się taka zła. Nawet gdyby ktoś się na głowie postawił, nie będzie za godzinę w Londynie, za dwie w Bangkoku, a za trzy w Melbourne. No więc nie będzie, i co z tego? Pewnie, skrachowało moc firm, taki koncern IBM chociażby, podobno wytwarza teraz tabliczki i rysiki, ale może to kawał. Komputerów strategicznych już też nie ma, ani samonawodzących się głowic, ani maszyn cyfrowych, wojny podwodnej, lądowej i orbitalnej, informatyka ogłosiła upadłość, giełdy zadygotały, podobno czternastego listopada byznesmeni wyskakiwali na Piątej Ulicy z okien tak gęsto, że zderzali się w powietrzu. Poplątały się wszystkie rozkłady jazdy, lotów, rezerwacje hotelowe, więc już nie muszą się martwić w metropoliach, czy polecieć na tę Korsykę, czy pojechać autem, czy wynająć przez komputer na miejscu, czy w trzy dni zwiedzić Turcję, Mezopotamię, Antyle i Mozambik z Grecją na dokładkę. Ciekawe, kto wytwarza balony? Pewno chałupnicy.
Ostatni balon; który oglądałem przez lornetkę, dopóki mi jej małpa nie zabrała, miał sieć splecioną z dziwnie krótkich sznurków, całkiem jak ze sznurowadeł, może i w Europie też już chodzą na bosaka? Widocznie te dłuższe sznury wyplatały ostatnio tylko komputery powroźnicze. Strach rzec, ale słyszałem na własne uszy, nim radio zamilkło, że nie ma już dolara. Zdechł, biedaczek… Żałuję tylko, że z bliska nie widziałem Przełomowej Chwili.
Podobno rozległ się mały trzask i prask, pamięć maszynowa stała się w oka mgnieniu biała jak umysł nowo narodzonego, a z informacji, wynicowanej na materialną stronę, po wstał niespodziewanie malutki Kosmosek, Uniwersiątko, Wszechświatunio, ot, w kłębuszek atomowego prochu obróciła się wiedza gromadzona wiekami. Z radia też dowiedziałem się, jak taki Mikrokosmosek wygląda, jest maciupeńki, a tak zamknięty, że niczym nie można doń wtargnąć. Podobno ze stanowiska naszej fizyki stanowi specjalną postać nicości, a mianowicie Nicość Wszędzie gęstą, całkowicie Nieprzepuszczalną. Nie pochłania światła, nie można go rozciągnąć, ścisnąć, rozbić, wydrążyć, ponieważ znajduje się poza naszym Uniwersum, choć niby w jego wnętrzu. Światło ześlizguje się po jego obłych poboczach, wymijają go dowolnie rozpędzone cząstki, i nie rozumiem tego, co oświadczały autorytety, że jakoby ten, jak mawia Dońda — „Kosmosesek” — jest Wszechświatem, całkowicie dorównującym naszemu, czyli zawiera mgławice, galaktyki, chmury gwiazdowe, a może już i planety z lęgnącym się na nich życiem. Tym samym rzec wolno, iż ludzie powtórzyli dalipan Genezę, co prawda zupełnie niechcący, a nawet wbrew żywionym intencjom, bo na tym najmniej im zależało.
Gdy Kosmosek narodził się, zapanowała wśród uczonych powszechna konsternacja i dopiero gdy jeden z drugim wspomniał ostrzeżenia Dońdy, na wyprzódki jęli mu słać listy, apele, telegramy, pytania, a też bodaj jakieś dyplomy honorowe w trybie przyspieszonym. Lecz właśnie wtedy jął profesor pakować walizy i mnie namówił do wyjazdu w tę przygraniczną okolicę, bo ją spenetrował i upodobał sobie już poprzednio. Wziął ze sobą też koszmarnie ciężki kufer z książkami — wiem coś o tym, bom go dźwigał ostatnie pięć kilometrów, kiedy się nam benzyna skończyła i łazik utknął; nie zostało już z niego nic prawie, przez pawiany. Sądziłem, że profesor chce kontynuować prace naukowe, by położyć kamień węgielny pod odbudowę cywilizacji, ale nic z tego. Zadziwił mnie Dońda! Mieliśmy, naturalnie, liczne sztucery, sztućce, piły, gwoździe, kompasy, siekiery i inne rzeczy, których listę sporządził notabene profesor w oparciu o oryginalne wydanie Robinsona Crusoe. Ponadto wziął jednak za sobą Nature, Physical Review, Physical Abstracts, Futurum oraz teczki pełne gazetowych wycinków poświęconych prawu Dońdy.