— Więc to, co tutaj widzimy…
— Jest miastem. Albo czymś podobnym. Znając już jego rozmiary, może pan sam ocenić cywilizację, która je musiała zbudować. Cały ten świat, który znamy, wszystkie nasze oceany i góry, i kontynenty, są zaledwie mglistą powłoką, która otacza coś przechodzącego nasze pojęcie.
Przez chwilę żaden z nas nic nie mówił. Pamiętam niemądre zaskoczenie spowodowane myślą, że jestem jednym z pierwszych ludzi na świecie, którym dano poznać straszliwą prawdę: bo jakoś ani przez chwilę nie wątpiłem, że to jest prawda. I zastanowiłem się jeszcze, jak też reszta ludzkości zareaguje na ogłoszenie tej prawdy.
Wreszcie przerwałem milczenie.
— Jeśli pańska teoria jest słuszna — powiedziałem — to dlaczego oni… czymkolwiek są… nie nawiązali z nami nigdy kontaktu?
Profesor spojrzał na mnie jakby z politowaniem.
— Uważamy się za niezłych inżynierów — rzekł — a w jakiż to sposób myśmy się mogli z nimi skontaktować? Zresztą wcale nie byłbym taki pewien, czy nie było kontaktów. Niech pan sobie tylko przypomni wszystkie te podziemne stwory: trolle, koboldy i tym podobne. Nie, to niemożliwe! Co też ja wygaduję! Niemniej jest to wyobrażenie dość sugestywne.
Tymczasem obraz na ekranie trwał bez zmiany: siatka jarzyła się słabo, szydząc z naszego zdrowego rozsądku. Usiłowałem sobie wyobrazić ulice, budynki i te stworzenia, jak się tam przechadzają: istoty zdolne przenikać przez rozżarzone skały jak ryba płynąca poprzez wodę. Fantastyczne… I nagle uświadomiłem sobie, jak niewiarygodnie wąski jest zakres temperatur i ciśnień, w jakich może istnieć gatunek ludzki. To my jesteśmy wybrykiem natury, a nie oni: przecież prawie cała materia, występująca we Wszechświecie, ma temperaturę tysięcy albo nawet milionów stopni.
— Więc — odezwałem się z wahaniem — co robimy?
Profesor nachylił się ku mnie gorączkowo.
— Przede wszystkim musimy się dowiedzieć o wiele więcej, a całą sprawę trzymać w absolutnej tajemnicy, póki nie zyskamy pewności. Czy może pan sobie wyobrazić panikę, jaka by wybuchła, gdyby to się rozeszło? Oczywiście, prędzej czy później prawda musi wyjść na jaw, ale niech to się dokona stopniowo… Pojmuje pan, że geologiczna przydatność moich prac staje się teraz czymś całkowicie nieistotnym. Naszym pierwszym zadaniem jest zbudowanie szeregu stacji, które pozwolą zbadać rozmiary tej struktury. Przewiduję, że budowalibyśmy je co jakieś piętnaście kilometrów w kierunku północnym, ale pierwszą umieściłbym gdzieś na południe od Londynu, aby stwierdzić, jak daleko to sięga. Całe to przedsięwzięcie winno być utrzymane w takiej tajemnicy, jak budowanie pierwszej zapory radarowej pod koniec lat trzydziestych. Ja tymczasem będę dalej powiększał moc swego nadajnika. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze zwęzić wiązkę, przez co uzyskam znacznie lepsze ześrodkowanie energii. Jednak to pociągnie za sobą wiele trudności natury technicznej, będę więc potrzebował pomocy w szerszym aniżeli dotąd zakresie.
Obiecałem dołożyć wszelkich starań, aby taką pomoc uzyskać. Prof. Hancock wyraża nadzieję, że Pan Minister zechce w najbliższym czasie osobiście odwiedzić jego pracownię.
Na razie załączam fotografię ekranu, która nie jest wprawdzie tak wyraźna, jak obraz oglądany wprost na ekranie, ale która mimo to stanowi chyba niewątpliwy dowód, że obserwacje nasze nie są pomyłką.
Wiem doskonale, że dotacje, przyznane Towarzystwu Badań Międzyplanetarnych, poważnie zaciążyły już na tegorocznym budżecie; jednak nie ulega wątpliwości, że nawet zagadnienie lotów międzyplanetarnych schodzi na dalszy plan wobec konieczności niezwłocznego podjęcia prac, związanych z opisanym tutaj odkryciem, które może mieć najdalej idące konsekwencje, dotyczące zarówno światopoglądu, jak i przyszłych losów całej ludzkości…”
Odchyliłem się i spojrzałem na Karna. Wielu szczegółów nie rozumiałem, ale ogólny sens tego dokumentu był całkiem jasny.
— Tak — powiedziałem — to jest coś! Gdzie fotografia?
Podał mi ją. Co się tyczy jakości, pozostawiała wiele do życzenia, bo musiano ją mnóstwo razy kopiować, zanim do nas dotarła. Ale widoczny na zdjęciu wzór nie budził żadnych wątpliwości i od razu go rozpoznałem.
— To byli dobrzy naukowcy — powiedziałem z podziwem. — Szkoda gadać, to jest Kalasteon. Więc dogrzebaliśmy się w końcu do prawdy, chociaż zajęło nam to trzy stulecia.
— Dziwisz się? — zapytał Karn. — Tylko pomyśl, co za góry materiałów mieliśmy do przetłumaczenia i wiele było mordęgi, żeby to wszystko skopiować, zanim wyparuje!
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, myśląc o wielkiej rasie, której pozostałości mieliśmy przed oczyma. Tylko jeden raz (nigdy więcej!) wybrałem się na górę wielkim kanałem, który nasi inżynierowie przeprowadzili do Świata Cieni. Było to przerażające i niezapomniane przeżycie. Liczne Warstwy mego ciśnieniowego skafandra utrudniały ogromnie ruchy i czułem też, pomimo całej izolacji, niewiarygodne zimno, które mnie otaczało.
— Jaka szkoda — rzekłem w zamyśleniu — że wydostając się tam zniszczyliśmy ich tak doszczętnie. Mądra to była rasa i wiele mogliśmy się od nich nauczyć.
— Chyba nie można mieć do nas o to pretensji — powiedział Karn. — Faktycznie nigdyśmy nie traktowali serio przypuszczenia, że cokolwiek może egzystować w tych koszmarnych warunkach, w prawie zupełnej próżni i w temperaturze bliskiej zera absolutnego. Nie było na to żadnej rady.
Ale ja nie mogłem się z tym zgodzić.
— Według mnie to stanowi dowód, że inteligencja tej rasy górowała nad naszą. Jakkolwiek by było, oni nas pierwsi odkryli. A pamiętasz, jak wszyscy się naśmiewali z mego dziadka, kiedy oświadczył, że dochodzące ze Świata Cieni promieniowanie, które wykrył, musi być sztuczne.
Karn przesunął macką po dokumencie.
— Niewątpliwie dotarliśmy do źródeł owego promieniowania — powiedział. — Zwróć uwagę na datę: wyprzedza ona o rok odkrycie twojego dziadka. Widać profesor wywalczył tę dotację! — Zaśmiał się obrzydliwie. — To musiało być dla niego duże przeżycie, kiedy zobaczył, jak wyłazimy na wierzch, prosto na niego!
Prawie nie słyszałem, co mówił, bo ogarnęło mnie nagle bardzo nieprzyjemne uczucie. Pomyślałem o tysiącach kilometrów skał, leżących pod wielkim miastem Kalasteon, coraz gęstszych i coraz gorętszych, im bliżej tajemniczego jądra Ziemi. I zwróciłem się znów do Karna.
— To wcale nie jest zabawne — powiedziałem. — Teraz może przyjść nasza kolej.
Przełożył Robert Stiller
Janusz A. Zajdel
ŻYWA TORPEDA
I
Właściwie nie powiedziano mu dotychczas ani słowa ponad to, że ma natychmiast, służbowo udać się na Księżyc. Podróż jak podróż. Jan bywał już na Księżycu i dalej nawet, ale zawsze miało to jakiś z góry określony cel, a przy tym załatwianie formalności trwało zwykle ponad tydzień, potem czekało się długo na miejsce w rakiecie…