Aldez wytrzeszczył oczy, patrząc na Jana z najwyższym zdumieniem.
— On… tutaj?
— Tak. Miało to być następnym etapem planu Kosmopolu. Młody Binx byłby tu bezpieczny przed waszymi poszukiwaniami. Major zdawał sobie sprawę z tego, że będziecie się starali szukać go po całym Księżycu. Z drugiej strony obawiał się, czy Molton nie da wiary waszym pogróżkom i rzekomym dowodom na to, że jego wnuk jest w rękach twoich ludzi. Dopóki młody Binx byłby tu, u was, nie rozpoznany, stary miałby pewność, że wnuk jest względnie bezpieczny… A przy tym, w razie akcji ze strony Kosmopolu, moglibyśmy obaj ochraniać Moltona tu, w stacji. Chodziło jedynie o to, by stary nie rozpoznał wnuka zbyt ostentacyjnie mimo charakteryzacji. Miał go poznać, lecz nie przyznawać się do tego…
— Przecież to czyste szaleństwo! — prychnął Aldez. — To nie może być prawdą! W jaki sposób młody Binx mógłby się tu dostać?
— A ja w jaki sposób się tu dostałem? Miał wyruszyć jak ja, z ekipą techniczną. Powinien tu być za kilkanaście godzin. W Kosmopolu wiedzą, że żaden z was nie zna młodego Binxa osobiście, ani nawet z widzenia. Potraktowalibyście go tak samo jak mnie i dalej szukali go po Księżycu. Kosmopol potrzebował tego czasu, tej zwłoki, do podjęcia jakiejś radykalnej akcji, ale o niej już naprawdę nie potrafię ci niczego powiedzieć.
— Dlaczego zdecydowałeś się powiedzieć mi o tym?
— Mówiłem już: chcę stąd wyjechać, zanim rozegra się finał tej całej sprawy. Boję się po prostu.
— To prawdopodobne… Gdzie zatem jest obecnie młody Binx?
— Myślę, że w stacji Thais, gdzie byłem poprzednio. Jutro tu będzie.
— Nie bardzo ci wierzę, ale sprawdzić można.
— Jeśli chcesz, przekonam cię zaraz o tym, że to prawda. Aby młody Binx wiedział z całą pewnością, w której stacji nas zastanie, pozostawiałem przed każdą stacją, którą odwiedzałem, pewien znak. Znak ten usuwałem opuszczając stację. Przed Arthemis znak ten pozostał.
— Jak wygląda i gdzie go umieściłeś?
— Około kilometra stąd, na prawym skraju drogi. Kawałek irchowej szmatki.
— Zaraz to sprawdzimy. A poza tym, aby nie dać twojemu majorowi tego upragnionego czasu, przy łapiemy młodego Binxa w Thais, o ile oczywiście mówisz prawdę. Moi chłopcy będą tam za kilka godzin.
Do pokoju wszedł Heron i szepnął coś do ucha Aldezowi. Ten w pierwszej chwili żachnął się i kazał mu się wynosić, ale po kilku sekundach dotarło widać do jego świadomości to, co usłyszał.
— Co mówisz? — warknął. — Jakie szczury? Tu, na Księżycu, szczury?
— Naprawdę, szefie! O, proszę!
Heron wyszedł na chwilę i wrócił niosąc za ogon spasionego rudego gryzonia. — Przed chwilą go zatłukłem w magazynie przy skrzyniach z żarciem. Jak tak dalej pójdzie, to…
— Dobrze, załatw to jakoś. Zobacz, czy nie ma ich więcej. I powiedz chłopcom, że za chwilę wyjeżdżamy. Niech przygotują oba pojazdy, nasz i ten, którym on przyjechał.
Heron popatrzył ze zdziwieniem na szefa, ale o nic nie pytając wyszedł ze swoim szczurem.
V
— To będzie gdzieś tutaj — powiedział Jan. — Zatrzymaj pojazd.
Aldez zahamował, drugi pojazd zatrzymał się w odległości kilku metrów za nimi. Wysiedli i przeszli kilkanaście metrów wzdłuż kolein drogi.
— Jest — powiedział Aldez, schylając się. — Więc jednak… Zaczynam ci wierzyć, Link.
Dał znak bliźniakom, siedzącym w drugim pojeździe. Ruszyli, wymijając pojazd Jana i pomknęli w kierunku, skąd on tu przybył.
Wracając w kierunku stacji Aldez przejawiał coraz lepszy humor, roztrząsając z ponurym blondynem, który im towarzyszył, szczegóły dalszego postępowania z Moltonem. Był pełen nadziei, że kiedy tylko stary zobaczy wnuka w ich rękach, od razu załamie się i zdradzi tajemnicę. Gdy weszli ze śluzy do wnętrza stacji, już bez skafandrów, które zostały w pojeździe, Aldez przypomniał sobie o czymś.
— Heron! — zawołał, wychylając się za załom korytarza. — Gdzie się podziewasz? Szczury cię zjadły?
Ponieważ nie było odpowiedzi, poszedł kilka kroków w kierunku wiodących w dół schodków. W następnej chwili Jan i Dag, ten wysoki, ponury blondyn, usłyszeli jego krótki okrzyk. Pobiegli obaj w tamtą stronę. U szczytu kręconych schodków stał Aldez z dłonią przy czole, wpatrzony w jeden punkt, gdzieś na dole.
— Mówiłem mu… Mówiłem, żeby nie nosił tego ołowiu… Wiedziałem, że będzie z tego jakieś nieszczęście… — powtarzał zduszonym szeptem.
Na dolnych stopniach schodów, głową w dół, leżało ciało Herona. Wokół głowy czerwieniała plama krwi.
— Spadł… Przez te cholerne buty. Pewnie gonił szczura — powiedział cicho Dag i zszedł na dół. Pochylił się nad leżącym, odwrócił jego twarz ku górze. — Nie żyje. O, a tutaj leży jego rurka. Pewnie gonił szczura i potknął się na schodach.
— Zabierz go stąd, zrób z nim coś… — wymamrotał Aldez, schodząc w dół. Jan zszedł za nimi. Aldez otworzył drzwi magazynu, zapalił światło. W magazynie panował nieopisany bałagan. Skrzynki po konserwach, puszki, paki, metalowe części różnych urządzeń — wszystko przemieszane, porozrzucane, zalegało podłogę. W kącie Jan dostrzegł leżące swoje dwa roboty. W głębi były drzwi prowadzące, jak się Janowi wydawało, do pokoju, w którym go więziono. Zauważył, że były zaryglowane od strony magazynu. Zbliżył się do nich nieznacznie, ale nie znalazł stosownego momentu, by je spróbować otworzyć z zamka.
— Co za bałagan — burczał Aldez. — Jak można dopuścić do czegoś podobnego! Niczego nie będzie można tu znaleźć… Dag! Zrobisz tu natychmiast trochę porządku!
Był wyraźnie wytrącony z równowagi wypadkiem Herona. Nie zważając na protesty Daga, któremu nie uśmiechała się robota przy porządkowaniu magazynu, wręczył mu pistolet i polecił odprowadzić Jana do jego pokoju, a następnie zająć się magazynem. Dag z ociąganiem wziął broń i gdy Aldez wyszedł oświadczając, że idzie odpocząć, splunął ze złością i pchnął Jana lufą.
— Nerwowy się zrobił — mruknął, gdy znaleźli się w pokoju Jana. Wyraźnie nie mając ochoty na sprzątanie, przysiadł naprzeciw Jana na krześle. — Wpakował nas w kabałę, a teraz sam nie wie, co z tego wyjdzie. Tak ładnie się mówiło: wycelujemy parę pocisków w ten zgniły arbuz — i cały świat zatańczy, jak mu zagramy… A teraz liczy się, ile to lat można dostać za uprowadzenie rakiety…
— Za samo uprowadzenie niewiele… — powiedział Jan.
— Na szczęście. Aldez ma ważną jeszcze licencję pilota kosmicznego. Wylali go z tej pracy, ale licencji nie zabrali, nie było podstaw. Dzięki temu nie będzie można nas oskarżyć o narażenie pasażerów na niebezpieczeństwo. Wszystkie manewry zostały wykonane fachowo. Tylko ten cholerny staruch zaciął się, i ani rusz… Ja bym z nim porozmawiał! Ale Pedro nie da go ruszyć, boi się, że można by go uszkodzić i wtedy już nic się nie da zrobić!
Dag westchnął sobie z rezygnacją i ruszył do magazynu, zamykając starannie drzwi za sobą. Po chwili przez te drugie drzwi dało się słyszeć, jak wojuje ze skrzyniami i puszkami konserw.
„Smutny koniec zdobywców” — pomyślał Jan i uśmiechnął się do siebie.
Z półsnu wytrącił go jakiś gwałtowny krzyk. Zrozumiał, że pochodzi on z magazynu. Szarpnął jedne i drugie drzwi, ale były zamknięte. Po upływie kilkudziesięciu sekund otworzyły się gwałtownie drzwi od strony korytarza.
— Kto krzyczał? — Aldez patrzył na Jana rozszerzonymi oczami. Zupełnie już nie panował nad sobą.
— Chyba Dag, jest tam — Jan wskazał w stronę sąsiedniego pomieszczenia.