A gdyby pod jakimś pretekstem poszedł z powrotem na górę i wrócił dopiero po włączeniu się pola? Wtedy już nie mógłby wejść. Drzwi do jego cylindra otworzyłyby się dopiero we właściwym czasie. No cóż — mógłby schronić się wtedy do publicznego somnambulatorium mieszczącego się trzy przecznice dalej. A gdyby tak został w swoim pokoju i tam poczekał na środę?
Takie rzeczy się zdarzały. Ale ten, kto dopuścił się podobnego wykroczenia bez dostatecznie ważkich powodów, stawał przed sądem. „Łamanie bariery czasu” było przestępstwem równym niemal morderstwu i winnych tej zbrodni poddawano somnambulacji. Jednakowy los spotykał wszystkich zbrodniarzy — zarówno zdrowych, jak i chorych na umyśle. Niektórzy nazywali to konserwowaniem. Zakonserwowany kryminalista czekał w bezruchu i nieświadomości, nieprzytomny, ale w stanie nienaruszonym, dopóki nie opracują naukowej metody leczenia chorób umysłowych, nerwic, przestępczości, wszelkich innych schorzeń. Konserwacja.
— Jak wygląda życie we środę? — Tom zapytał mężczyznę, który z powodu wypadku musiał zostać dłużej.
— Skąd ja mogę wiedzieć? Byłem przytomny wszystkiego z piętnaście minut. Znajdowałem się w tym samym mieście i oczywiście nawet nie widziałem twarzy ludzi z pogotowia, ale i tutaj ich nigdy nie widziałem. Poddali mnie somnambulacji i zostawili w szpitalu, żeby się mną zajęła wtorkowa zmiana.
Musi być ze mną niedobrze — doszedł do wniosku. Niedobrze. Sama myśl o czymś podobnym to czyste szaleństwo.
Przeniesienie się do środy jest prawie niemożliwe. Prawie. Ale przecież niewykluczone. Wymagałoby to oczywiście czasu i cierpliwości, ale sprawa jest do załatwienia.
Przez chwilę stał przed swoim somnambulatorem. Słyszał, jak inni mówią: „Do zobaczenia!”, „Cześć!”, „Do wtorku!”. Mabel zawołała:
— Dobranoc, kochanie!
— Dobranoc — mruknął.
— Co powiedziałeś?
— Dobranoc.
Spojrzał na śliczną buzię za drzwiami. Uśmiechnął się. Bał się, że usłyszała, jak mówi dobranoc kobiecie, która zwracała się do niego per „kochanie”.
Zostało mu jeszcze dziesięć minut czasu. Dokoła rozlegało się przez radiotelefon krzykliwe: „Koniec!”, „Zaczynamy sześciodniową podróż!”, „Proszę się pośpieszyć”, „Przypominamy o karach!”
Tom pamiętał doskonale, ale chciał zostawić wiadomość. Magnetofon stał na stole. Włączył go i powiedział:
— „Droga panno Marlowe. Nazywam się Tom Pym, a nasze somnambulatory stoją obok siebie. Ja też jestem aktorem i właściwie pracujemy w tym samym studio. Wiem, że to bezczelność z mojej strony, ale muszę wyznać, że nigdy jeszcze nie widziałem nikogo tak pięknego jak pani. Czy pani talent dorównuje jej urodzie? Chciałbym bardzo obejrzeć parę sekwencji z pani filmów. Czy mogłaby mi pani zostawić jakieś kawałki taśmy w pokoju nr 5? Mam nadzieję, że środowy lokator nie będzie miał nic przeciwko temu. Szczerze oddany Tom Pym”.
Przesłuchał nagranie. Tekst brzmiał dość sucho, ale o to mu właśnie chodziło. Gdyby był zbyt kwiecisty albo zbyt natarczywy, mógłby wzbudzić jej podejrzliwość. Dwukrotnie podkreślił jej urodę, ale bez egzaltacji. Zagrał też na jej ambicjach zawodowych, wobec czego nie mogła pozostać obojętna. Nikt nie wiedział o tym tak dobrze jak Tom.
Po drodze do somnambulatora pogwizdywał. Znalazłszy się w środku nacisnął guzik i spojrzał na zegarek. Za pięć dwunasta. Światło na wielkim ekranie nad komputerem posterunku policji nie będzie na niego mrugało. Za dziesięć minut środowi funkcjonariusze opuszczą swoje somnambulatory w budynku dzielnicowej komendy i obejmą posterunki.
Pomiędzy zakończeniem służby przez policję jednego dnia a objęciem jej przez policję następnego było dziesięć minut przerwy. W ciągu tych kilku minut mogło się zdarzyć Bóg wie co i często się zdarzało. Ale ostatecznie trzeba było zapłacić jakąś cenę za utrzymanie nienaruszalności granic czasu.
Tom otworzył oczy. Kolana ugięły się pod nim lekko, głowa mu opadła. Pobudzenie nastąpiło milion mikrosekund wcześniej — z eternium prawie natychmiast przeniosło się na ciało i krew, tak że serce nawet nie odczuło, że jego praca została zatrzymana na tak długi czas. Ale mimo to mięśnie zareagowały z pewnym opóźnieniem.
Nacisnął guzik, otworzył drzwi i miał uczucie, jakby to naciśnięcie guzika zbudziło dzień. Mabel zrobiła wieczorem makijaż i wyglądała świeżo jak poranek. Powiedział jej komplement, co uszczęśliwiona skwitowała uśmiechem. Zawołał do niej, że spotkają się na śniadaniu. W połowie schodów wiodących na górę zatrzymał się i poczekał, aż zniknęła, po czym chyłkiem zawrócił do somnambulatorium. Włączył magnetofon.
Głos, nieco zachrypnięty, ale melodyjny, powiedział:
— „Drogi panie Pym, otrzymałam kilka listów z innych dni. Pan mi wybaczy lekką przesadę, jeśli powiem, że rozmowa poprzez dzielącą dwa światy przepaść sprawiła mi nawet przyjemność. Ale kiedy nam to spowszednieje, naprawdę straci wszelki sens. Zainteresowanie kimś z innego świata jest przyczyną wielkiej frustracji. Bo ten ktoś może być dla nas jedynie głosem z taśmy albo woskową twarzą w metalowej trumnie. Ale robię się liryczna. Proszę mi wybaczyć. A jeśli ten ktoś nie wzbudza zainteresowania, to po co z nim korespondować? Tak czy tak nie ma to najmniejszego sensu. Może i jestem piękna — w każdym razie dziękuję panu za komplement — ale jestem przy tym również rozsądna.
Nie powinnam w ogóle zawracać sobie głowy odpowiadaniem, ale nie chcę być nieuprzejma; nie chcę ranić pańskich uczuć. Dlatego proszę się do mnie już więcej nie odzywać”.
Zaległa cisza, ale Tom czekał — może tylko zawiesiła głos dla uzyskania lepszego efektu. Zaraz z pewnością rozlegnie się chichot albo niski, zmysłowy śmiech i Jennie powie: „No cóż, nie chciałabym sprawiać zawodu moim wielbicielom. Taśmy są u pana w pokoju”.
Ale cisza się przedłużała. Wyłączył magnetofon i poszedł do jadalni na śniadanie.
Przerwa na sjestę w godzinach pracy przypadała między 14 a 14.45. Leżąc na kanapce nacisnął guzik. W przeciągu minuty zapadł w sen. Tym razem Jennie mu się przyśniła. Była białą, migotliwą postacią, która wyłoniła się z ciemności i zbliżała ku niemu. Wydała mu się jeszcze piękniejsza niż w somnambulatorze.
Zajęcia przedłużyły się tego dnia do późnych godzin popołudniowych, tak że w domu był dopiero na kolację. Nawet studio nie śmiało zatrzymywać nikogo dłużej, zwłaszcza że mogło wydawać posiłki tylko w południe.
Miał jeszcze chwilę czasu, żeby popatrzeć na Jennie, zanim w radiotelefonie zaskrzeczał głos pani Cuthmar. Idąc przez hali myślał: tracę dla niej głowę. To śmieszne. Przecież jestem dorosłym człowiekiem. Może… może powinienem iść do psychika.
Właśnie — złożyć zamówienie i czekać, aż cię psychik raczy przyjąć. Jak będziesz miał szczęście, to może już za trzysta dni znajdzie dla ciebie czas. A jeśli ten psychik ci nie pomoże, to składaj następne zamówienie do innego i czekaj sześćset dni.
Zamówienie. Tom zwolnił kroku. Zamówienie. A gdyby tak zamiast tego złożył wniosek nie o wizytę u psychika, tylko o przeniesienie? Dlaczego niby nie? Co ma do stracenia? Prawdopodobnie załatwią go odmownie, ale może przynajmniej spróbować.
Samo uzyskanie formularza na taki wniosek nie było sprawą prostą. Dwa dni wolne od pracy spędził stojąc w kolejce w Centralnym Biurze Miejskim, zanim uzyskał właściwe druki. Za pierwszym razem dano mu zły blankiet i musiał wszystko zaczynać od nowa. Nie istniała osobna kolejka dla tych, co ubiegali się o zmianę dnia. Było ich za mało. Musiał więc stać w kolejce do Sekcji Spraw Różnych Wydziału Ruchu Ludności w Departamencie Zmian Zasadniczych Biura Przesunięć i Przesiedleń. A żadna z tych instytucji nie miała nic wspólnego z emigracją do innych dni.