Выбрать главу

Kiedy wreszcie po raz drugi dostał blankiet, nie ruszył się od okienka, dopóki nie sprawdził jego numeru i nie poprosił urzędniczki, by zrobiła to jeszcze dwukrotnie. Puścił mimo uszu krzyki i wyrzekania za swoimi plecami. Potem ustawił się w kolejce do dziurkarek w końcu obszernej sali. Po dwugodzinnym czekaniu zasiadł przy niewielkim urządzeniu przypominającym sekretarzyk z zamknięciem żaluzjowym, nad którym znajdował się duży ekran. Wrzucił blankiet do otworu, spojrzał na jego obraz na ekranie i zaczął naciskać guziki odmierzając odpowiednie odległości na wprost właściwych pytań. Po wykonaniu tej czynności nie pozostawało mu nic innego, jak tylko mieć nadzieję, że jego formularz nie zaginie. Albo że nie będzie musiał powtórzyć całej operacji, gdyby się okazało, że wydziurkował go niewłaściwie.

Tego wieczora przytknął głowę do twardego metalu i wyszeptał do widocznej za drzwiami zastygłej w bezruchu twarzy.

— Muszę cię naprawdę kochać, skoro przeszedłem przez to wszystko. A ty nawet o tym nie wiesz. Albo jeszcze gorzej: wiesz i masz to w nosie.

Żeby przekonać samego siebie, że ma szare komórki w porządku, poszedł wieczorem z Mabel na przyjęcie do reżysera Sola Voremwolfa. Voremwolf zdał właśnie egzamin państwowy zyskując kategorię A–13. Oznaczało to, że w odpowiednim czasie przy odrobinie szczęścia zostanie wiceprezesem studia.

Przyjęcie było nadzwyczaj udane. Tom i Mabel wrócili na pół godziny przed rozpoczęciem somnambulacji. Tom był powściągliwy w piciu i zażywaniu narkotyków, więc nie dał się skusić Mabel. Ale i tak wiedział, że ze stanu somnambulacji zbudzi się na pół zamroczony i musi zażyć jakieś środki. W pracy będzie się czuł i wyglądał koszmarnie, bo stracił niezbędne godziny snu.

Pod jakimś pretekstem pożegnał Mabel i poszedł do somnambulatorium przed wszystkimi. I tak by nie mógł poddać się wcześniej somnambulacji, nawet gdyby chciał, bo „trumny” działały w ściśle oznaczonych granicach czasu.

Oparł się o somnambulator Jennie i zastukał w drzwi.

— Cały wieczór starałem się nie myśleć o tobie. Chciałem być uczciwy wobec Mabel; to nieuczciwie iść z nią, a myśleć o tobie.

W miłości wszystko jest uczciwe…

Nagrał do niej następny list, ale go skasował. Nic mu z tego nie przyjdzie. Poza tym zdawał sobie sprawę, że trochę mu się język plącze, a chciał się jej przedstawić z jak najlepszej strony.

Tylko że po co? Co jej na nim zależy?

Zależało jemu, wobec czego żadne prawa logiki nie miały tu zastosowania. Kochał tę zakazaną, nietykalną tak — odległą—a — tak — bliską kobietę.

Nadeszła bezszelestnie Mabel.

— Ty jesteś chory — powiedziała.

Tom skoczył jak oparzony. Ale właściwie dlaczego? Przecież nie zrobił nic takiego, czego musiałby się wstydzić. A skoro tak, to dlaczego jest taki na nią zły? Można zrozumieć jego zmieszanie, ale nie gniew.

Mabel zaczęła się z niego śmiać, z czego Tom był zadowolony. Teraz mógł ją ofuknąć. Zrobił to i Mabel odwróciła się na pięcie i wyszła. Ale za chwilę wróciła razem ze wszystkimi. Zbliżała się północ.

Tylko że wtedy Tom był już w swoim cylindrze. W kilka sekund później wyszedł, popchnął do tyłu somnambulator Jennie i przytoczył swój, tak że stały teraz jeden naprzeciwko drugiego. Wrócił do siebie i nacisnął guzik. Podwójne drzwi tylko nieznacznie zniekształcały obraz. Ale Jennie wydawała się jeszcze bardziej odległa w przestrzeni i w czasie, jeszcze bardziej nieosiągalna.

Trzy dni później, w środku zimy, Tom otrzymał list. Kiedy wychodził frontowymi drzwiami, umieszczona przy nich skrzynka pocztowa zahuczała. Cofnął się i poczekał, aż list zostanie wydrukowany i wyleci przez otwór. Była to odpowiedź na jego prośbę o przeniesienie do środy.

Odmowa. Powód: brak powodu.

Była to prawda. Ale przecież nie mógł podać prawdziwej przyczyny. Uznano by ją za jeszcze mniej przekonywającą niż ta, którą podał. Przedziurkował okienko naprzeciwko numeru 12. POWÓD: DOSTAĆ SIĘ DO ŚRODOWISKA, GDZIE MOJE TALENTY ZNAJDĄ WŁAŚCIWE WARUNKI ROZWOJU.

Przeklinał i złościł się. Ma przecież jako człowiek i obywatel prawo wybrać sobie dzień, jaki mu się podoba. A przynajmniej powinien mieć. Cóż z tego, że to kłopotliwe. Cóż z tego, że wymagałoby przeniesienia jego karty tożsamości i wszystkich dokumentów od chwili jego urodzenia? Cóż z tego, że…

Może się wściekać do woli, i tak nic nie zmieni. Jest skazany na świat wtorkowy.

Spokojnie, mruknął. Spokojnie. Na szczęście w moim dniu mogę występować o przeniesienie nieograniczoną ilość razy. Wystąpię ponownie. Wydaje im się, że mnie zmęczą. Ale to ja ich zmęczę. Człowiek przeciwko maszynie. Człowiek przeciwko systemowi. Człowiek przeciwko biurokracji, bezdusznym prawom.

Dwadzieścia dni zimy minęło jak z bicza trzasnął. Osiem dni wiosny przeleciało nie wiadomo kiedy. Znów nastało lato. Drugiego z dwunastu dni lata otrzymał odpowiedź na swoją ponowną prośbę.

Nie była to ani odmowa, ani zgoda. Zawierała zalecenie, że jeżeli według diagnozy astrologa Tom ma się we środy czuć lepiej psychicznie, to powinien tę diagnozę zaopiniować u psychika. Tom Pym podskoczył z radości i strzelił obcasami swoich sandałów. Dzięki Bogu, że żyje w wieku, w którym astrologów nie uważa się za szarlatanów. Ludzie — to znaczy masy — domagali się uznania astrologii, zalegalizowania jej i nadania jej odpowiedniej rangi. W związku z tym zostały wydane odpowiednie ustawy, dzięki którym Tom miał dziś szansę.

Zszedł do somnambulatorium, ucałował drzwi cylindra Jennie i zakomunikował jej dobrą nowinę. Nie odpowiedziała mu, chociaż wydało mu się, że jej oczy jakby z lekka zajaśniały. Było to oczywiście tylko złudzenie, ale Tom lubił te swoje złudzenia.

Dostanie się do psychika i odbycie trzech konsultacji trwało kolejny rok, następne czterdzieści osiem dni. Okolicznością pomyślną dla Toma był fakt, że doktor Sigmund Traurig był przyjacielem doktora Stelheli, astrologa.

— Przestudiowałem pilnie opinię doktora Stelheli i dokładnie zanalizowałem pańską obsesyjną namiętność do tej kobiety — powiedział. — Zgadzam się z moim kolegą, że będzie pan zawsze nieszczęśliwy we wtorku, choć niezupełnie podzielam jego pogląd, że środa ma być dla pana lepsza. Ale skoro tak sobie pan wbił do głowy tę pannę Marlowe, uważam, że powinien się pan przenieść. Pod warunkiem jednak, że pan wyrazi na piśmie zgodę, że się pan podda przedłużonej kuracji u psychika.

Dopiero później Tom zorientował się, że doktor Traurig chciał go spławić, bo miał zbyt wielu pacjentów. Ale może się mylił.

Musiał czekać, aż jego papiery zostaną przesłane do władz środowych. Wygrał swoją batalię dopiero do połowy. Jeszcze tamci mogą go odrzucić. A jeżeli nawet osiągnie swój cel — co wtedy? Najgorsze, że ona go może odrzucić nie dając mu już więcej żadnej szansy. Trudno to było sobie wyobrazić, ale przecież mogła. Pieszczotliwym ruchem pogładził drzwi, a potem przywarł do nich ustami.

— Pigmalion mógł przynajmniej dotknąć Galatei — szepnął. — Wierzę, że bogowie — wielcy bezduszni biurokraci — ulitują się nade mną, który nawet dotknąć cię nie mogę. Wierzę.

Psychik stwierdził, że jest niezdolny do trwałego związku z kobietą, podobnie zresztą jak wielu mężczyzn w tym świecie, w którym łatwo się te związki zawiera i jeszcze łatwiej zrywa. W Jennie Marlowe zakochał się z wielu względów. Mogła mu przypominać kogoś, kogo kochał, kiedy był bardzo młody. Może matkę? Nie? Zresztą wszystko jedno. Dojdzie do tego we środzie. Najgłębsza i najistotniejsza prawda polegała na tym, że kochał pannę Marlowe, ponieważ nigdy nie mogła go odrzucić, odtrącić, znużyć, narzekać, płakać, krzyczeć na niego, wymyślać mu i tym podobne. Kochał ją, ponieważ była nieosiągalna i milcząca.