Czekało go nieznane. Być może na jakiejś odległej planecie zdoła zająć się zwykłą, powszednią pracą, nie wymagającą umiejętności przewidywania przyszłych zjawisk. Nie próbując więcej prorokować, Ersie nastawił się jedynie na długą podróż w nieznane.
Już to, że udało mu się wykonać swój zamysł i opuścić Ziemię, uznał za dobry omen. Nareszcie zdołał zdławić w sobie nierealne marzenia, zrodzone z mitu o wszechmocy człowieka. Właśnie z mitu, bo tylko tak traktował teraz wszystko, co słyszał o Wyjątkowym.
Ersie zbyt długo zabiegał o spotkanie z tym nadczłowiekiem. Ale czyż komukolwiek udało się spotkać bohatera baśni? W każdym razie nie takiemu zdeklarowanemu pechowcowi jak Ersie. W iluż dziedzinach próbował swoich sił?! Mając znakomitą pamięć, wchłaniał wiedzę jak gąbka, ale nie przynosiło mu to żadnej korzyści. Wycofał się ‘z geofizyki, kiedy przepowiedziane przezeń trzęsienie ziemi z jakichś powodów nie nastąpiło. Ostatecznie położyła go na łopatki medycyna. Pierwszego swego pacjenta uznał za nieuleczalnie chorego. Całą noc spędził przy łóżku umierającego i myślał, myślał, myślał… Nigdy przedtem jego mózg nie pracował tak precyzyjnie, tak żywo. Prześledził rozumowo cały przebieg choroby i ułożył kolejność wydarzeń zachodzących w organizmie. Ale co były warte te wszystkie męczarnie, skoro rankiem konsylium specjalistów stwierdziło u chorego jedynie objawy ropnego zapalenia płuc z nieznacznymi komplikacjami, zacierającymi obraz diagnostyczny.
Po tym zdarzeniu Ersie zrozumiał, że i medycyna nie jest dla niego. Wypróbował jednak jeszcze wiele zawodów, zanim przekonał się ostatecznie, że nie potrafi użyć swojej wiedzy do żadnej pożytecznej pracy.
Trudno powiedzieć, co było przyczyną jego niepowodzeń. Ersie nie mógł na przykład uskarżać się na brak fantazji. Wręcz przeciwnie: myślał tak wyraziście, tak dokładnie wyobrażał sobie wszystkie możliwe warianty, że w rezultacie… żadne z jego przewidywań się nie spełniało.
„Jestem człowiekiem skończonym. Tylko cud może mnie uratować”. Myśli o cudownym ratunku nie były już wtedy przypadkowe. Nadzieja zaświtała, gdy opublikowano pierwsze informacje o Wyjątkowym — tajemniczym człowieku, dla którego zdawały się nie istnieć rzeczy niemożliwe. Jakież to cuda przypisywano Wyjątkowemu?! Mógł on rzekomo dowolnie zmieniać zjawiska przyrody, zapobiegać katastrofom, leczyć beznadziejnie chorych. Mógł też dokonywać wielu innych czynów, dla których rozum nie znajdował wytłumaczenia.
„Gdyby chociaż dziesiąta część wyczynów Wyjątkowego była prawdą — rozumował Ersie — to miałbym jeszcze szansę znaleźć sobie miejsce w życiu. Muszę tylko spotkać się z tym supergeniuszem. Chyba nie odmówi mi pomocy”. Ale łatwo powiedzieć: „muszę się spotkać”. Trudniej to wykonać, skoro nikt nie ma pojęcia, gdzie jest i jak wygląda Wyjątkowy. Wkrótce Ersie przekonał się, że każdy, kogo o to zapytał, inaczej wyobraża sobie tego człowieka. Komunikaty oficjalne nie zawierały informacji o jego wyglądzie. Odnosiło się wrażenie, że jedynie na podstawie wyników działalności Wyjątkowego określano jego miejsce pobytu. Ersie przemierzył całą planetę, by wreszcie pojąć, że i w tym wypadku spotkało go fiasko.
Wymuszone podróże urozmaicały życie Ersiego, a jednocześnie wyczerpywały; często przychodziło mu cierpieć przez własne zamiłowanie do precyzyjnego myślenia. Każde nowe wrażenie pobudzało jego wyobraźnię, rodziło obrazy przypuszczalnego rozwoju wydarzeń z takimi szczegółami, że Ersie już zawczasu wiedział, iż żadna jego przepowiednia nie sprawdzi się. A opowieści o dokonaniach Wyjątkowego za każdym razem przypominały mu o tym, jak beznadziejne są jego próby prorokowania przyszłości, chociażby na najbliższe kilka dni, godzin lub nawet minut.
Tak właśnie było i tym razem. Statek odebrał informację, której Ersie zupełnie nie oczekiwał: według dostępnych danych, Wyjątkowy opuścił Ziemię na statku pasażerskim „Kiteż”.
Nie, Ersie najwyraźniej nie mógł liczyć na naturalny bieg wydarzeń. Prześladujące go przekleństwo nieokreśloności znów pomieszało mu wszystkie karty. „Wyjątkowy jest gdzieś obok! — myślał pechowiec. — Tak blisko, jak nigdy przedtem! Oczywiście nadal będzie chciał zachować swoje incognito. Ale czyż takie uporczywe unikanie sławy już samo przez się nie świadczy o potwornej próżności?” Teraz Ersie gotów był rzucić w twarz temu człowiekowi legendzie wiele ostrych słów: zbyt dużo żółci nagromadziło się w nim przez całe lata bezowocnych poszukiwań.
Chociaż Ersie usilnie tłumaczył sobie bezsens takiego postępowania, chociaż wymyślał sobie w duchu najgorszymi słowami, to jednak nie mógł już usiedzieć na miejscu. Nieprzeparcie ciągnęło go do ludnych salonów i galerii spacerowych statku, gdzie wśród wielu obcych twarzy mógł odszukać człowieka, w którego istnienie już niemal całkiem przestał wierzyć.
Spacerując między fotelami w czytelniach i salach koncertowych, przebiegając galerie, powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że to wcale nie będzie poszukiwanie, lecz raczej ucieczka. Ucieczka przed człowiekiem, na którego zwrócił uwagę zaraz po wkroczeniu na statek. Ersie wolnym krokiem przechodził z pokładu na pokład i im uważniej wpatrywał się w twarze pasażerów, tym silniej umacniał się w przekonaniu, że tym razem przeczucie go nie zwiodło.
Mężczyzna, o którym teraz bez ustanku myślał, siadywał zwykle w fotelu w galerii spacerowej przy framudze iluminatora. Teraz za każdym razem, kiedy nogi przenosiły pechowca do tej części statku, odczuwał paniczny lęk i serce omal nie wyskakiwało mu z piersi.
Ersie nie potrafiłby niczego powiedzieć na temat wieku tego pasażera. Jego twarz nie była zbyt piękna, ale nie sposób było jej zapomnieć. Z pełnych niepokoju, szeroko rozwartych oczu wyzierała rozpacz. Mężczyzna patrzył na otaczających go ludzi tak, jakby zawczasu znał losy każdego.
Czasami Ersiego ogarniały wątpliwości, ale wewnętrzny głos powtarzał mu uparcie, że to właśnie ten człowiek, którego szukał tak długo. Pamiętał wprawdzie, jak często ten wewnętrzny głos go oszukiwał, ale nie mógł już inaczej, musiał poddać się zwodnej iluzji: pragnienie wiary było silniejsze od wszystkiego innego. I wtedy niepokój ustępował, wyparty przez uczucie wielkiego szczęścia.
Teraz, kiedy Wyjątkowy był tak blisko, Ersie nagle zrozumiał, że za żadne skarby świata nie odważy się do niego podejść.
„Czy warto się poniżać? — mówił sobie w duchu. — Czy nie lepiej zrezygnować z tego zwariowanego pomysłu? Gdyby nawet ten Wyjątkowy był naprawdę tak genialny, jak o nim mówią, to jeśli naprawdę chcesz być człowiekiem, miej przynajmniej odrobinę ludzkiej dumy! Doprowadź do końca przynajmniej jedno przedsięwzięcie, na które sam się zdecydowałeś! Zostaw Wyjątkowego w spokoju. Pozwól mu zachować tę wyniosłą samotność, ten trwożny lęk: może to dla niego najulubieńszy sposób spędzania wolnego czasu? Spójrz lepiej przez iluminator! Tym gwiazdom jest w najwyższym stopniu obojętne, co ty sobie o nich myślisz. I chociaż wśród nich też są pechowcy, to nie uciekają się do wybiegów i nie próbują oszukiwać natury, jak ty to sobie wymyśliłeś. W tej czarnej otchłani każda gwiazda ma swoje miejsce, każdej przydzielono określony czas trwania, nie myślą więc o niczym i spokojnie przebiegają przestrzeń, mimochodem obrywając warkocze zbłąkanym kometom. Gwiazdy suną po niebie, wybuchają lub stygną, rozbłyskują lub zmieniają się w czarne karły, powiązane tymi prawami Wszechświata nawzajem i z całym Kosmosem. Oczywiście takie ślepe poddanie się losowi też nie jest ideałem, ale nie jest wykluczone, że gwiazdy czułyby się szczęśliwe, gdyby tylko mogły czuć.”
Ersie siedział samotnie na podkowiastej kanapie stojącej tuż przy iluminatorze, kiedy ktoś za jego plecami zapytał: „Pan pozwoli?” Pechowiec w milczeniu skinął głową, a potem zorientował się, że popełnił nietakt, zbeształ się w duchu za ten protekcjonalny gest i szybko dodał: „Tak, tak, oczywiście, proszę siadać!” Powiedział i ze zdumienia zabrakło mu tchu. Uprzejmy uśmiech trwał jeszcze na twarzy, gdy przez głowę przebiegła zirytowana myśclass="underline" „Co u diabła? Tego już za wiele!..”