— Kocham ją, jak Achilles musiał pokochać Helenę, kiedy zobaczył ją na murach Troi — powiedział.
— Pierwsze słyszę, żeby Achilles kiedykolwiek kochał się w Helenie — rzekł sucho doktor Traurig.
— Homer o tym nie mówi, ale ja wiem! Czy ktokolwiek, kto ją zobaczył, mógł się jej oprzeć?
— Skąd mam niby wiedzieć, nigdy jej nie widziałem! Gdybym wiedział, że te urojenia się nasilą…
— Ja jestem poetą! — rzekł Tom.
— Raczej ma pan nadmiernie pobudzoną wyobraźnię. Hmmm. Swoją drogą musi to być niezła sztuka. Właściwie nie mam dziś wieczorem nic specjalnego do roboty. Wie pan co… rozpalił pan moją ciekawość… Wybiorę się tam do pana i obejrzę sobie tę piękność, tę pańską Helenę trojańską.
Doktor Traurig zjawił się zaraz po kolacji i Tom poprowadził go przez hali do somnambulatorium mieszczącego się na tyłach dużego domu, jakby był przewodnikiem prowadzącym słynnego krytyka do świeżo odkrytego Rembrandta. Przez dłuższy czas doktor stał przed cylindrem. Kilka razy cmoknął i kilka razy przeczytał tabliczkę z jej personaliami. Następnie odwrócił się i powiedział:
— Rozumiem pana, panie Pym. W porządku. Może pan liczyć na moje poparcie.
— No, niech pan sam powie, czy ona nie jest nadzwyczajna?! Jest nie z tej ziemi — zarówno w sensie przenośnym, jak i dosłownym oczywiście.
— Owszem, jest bardzo piękna. Boję się jednak, że czeka pana wielkie rozczarowanie, zawód sercowy, a może nawet szaleństwo, chociaż bardzo nie lubię tego nienaukowego określenia.
— Zaryzykuję — rzekł Tom. — Wiem, że zachowuję się jak wariat, ale co wart byłby świat bez wariatów? Weźmy na przykład wynalazcę koła, Kolumba, Jamesa Watta, braci Wright czy Pasteura.
— Trudno porównywać tych pionierów nauki i ich pasję poznania prawdy z pańskim pragnieniem poślubienia tej kobiety. Jakkolwiek przyznaję, że jest uderzająco piękna. Ale tym bardziej byłbym ostrożny. Dlaczego dotąd nie wyszła za mąż? Czyżby coś z nią było nie w porządku?
— O ile wiem, mogła to zrobić już sto razy! — odparł Tom. — Może przeżyła zawód i ślubowała, że zaczeka, dopóki nie pozna odpowiedniego mężczyzny. Może…
— Nie ma tu żadnego „może”; pan ma nerwicę — powiedział Traurig. — Ale wydaje mi się, że w pańskim obecnym stanie bardziej szkodliwe byłoby dla pana pozostanie we wtorku niż przeniesienie się do środy.
— To znaczy, że wyraża pan zgodę! — wykrzyknął Tom łapiąc doktora za rękę i potrząsając nią.
— Powiedzmy. Ale mam pewne wątpliwości.
Spojrzenie doktora uciekło gdzieś w dal. Tom roześmiał się, puścił jego dłoń i poklepał go po ramieniu.
— Niech pan się przyzna — zrobiła na panu wrażenie. Musiałby pan chyba być z kamienia.
— Dziewczyna jest świetna, przyznaję. Ale musi pan tę sprawę przemyśleć. Jeśli pan się przeniesie i ona pana odrzuci, może pan postradać zmysły — chociaż nie cierpię takich poetyckich określeń.
— Nie, nie postradam. Moja sytuacja nie będzie ani trochę gorsza niż jest. Przeciwnie, lepsza. Będę ją przynajmniej widział: dziewczynę z krwi i kości.
Wiosna i lato przeleciały jak błyskawica. I nagle — ranek, który na zawsze pozostanie mu w pamięci: zgoda! A wraz z nią instrukcja, co należy zrobić, żeby się przenieść do środy. Była ona zresztą bardzo prosta. Przede wszystkim dopilnować, żeby mechanicy przyszli w ciągu dnia i przestroili mechanizm zegarowy w podłodze. Nie mógł zrozumieć, dlaczego na przykład nie miałby po prostu doczekać się środy poza somnambulatorem, ale już dawno przestał zgłębiać logikę biurokratycznego systemu.
Postanowił nie mówić o tym nikomu ze swoich współlokatorów, głównie ze względu na Mabel. Ale Mabel i tak dowiedziała się od kogoś ze studia. Zobaczywszy go przy kolacji popłakała się i uciekła do siebie na górę. Było mu przykro, ale nie poszedł jej pocieszać.
Wieczorem wchodził do somnambulatora z bijącym sercem. Wszyscy już wiedzieli; nie potrafił utrzymać tajemnicy. Teraz był właściwie zadowolony, że im powiedział. Byli mu życzliwi — przynieśli różne trunki, spełnili razem niejeden toast. W końcu przyszła i Mabel, która ocierając łzy też mu życzyła wszystkiego najlepszego. Wiedziała, że tak naprawdę Tom jej nie kochał. Przykro jej było, że jej nikt nie pokochał przez samo zaglądanie do somnambulatora.
Kiedy się dowiedziała, że był u doktora Trauriga, powiedziała:
— To bardzo wpływowy człowiek. Jest opiniodawcą Sola Voremwolfa. Podobno ma nawet stosunki w innych dniach. Jest redaktorem „Prądów Psychicznych”, jednego z niewielu periodyków czytywanych przez innych ludzi.
Innych oznaczało oczywiście tych, którzy żyli od środy do poniedziałku.
Tom wyznał, że jest zadowolony, że się dostał do Trauriga. Być może to właśnie na skutek jego interwencji władze środowe tak szybko załatwiły jego prośbę. Rzadko przekraczano granice pomiędzy światami, ale było publiczną tajemnicą, że ludzie ustosunkowani robili to, kiedy chcieli.
Teraz, drżący. Tom stał znów naprzeciwko cylindra Jennie. Po raz ostatni, pomyślał, widzę ją w stanie somnambulacji. Następnym razem kiedy ją zobaczę, będzie ciepła, w kolorach — będzie dziewczyną z krwi i kości.
— Ave atque vale! — rzekł głośno. Obecni żegnali go owacyjnie. Mabel powiedziała:
— Jakie to banalne!
Wyobrażali sobie, że on się do nich zwraca.
Wszedł do somnambulatora, zamknął drzwi i nacisnął guzik. Będzie miał oczy otwarte, żeby…
Dzisiaj była środa. Chociaż widok w niczym się nie zmienił, miał wrażenie, jakby się znalazł na Marsie.
Otworzył drzwi i wyszedł. Twarze siedmiu napotkanych osób już widział, ich nazwiska czytał na tabliczkach, ale nie znał tych ludzi.
Miał im właśnie powiedzieć dzień dobry, ale zawahał się.
Somnambulator Jennie Marlowe znikł.
Złapał za ramię najbliższego mężczyznę.
— Gdzie jest Jennie Marlowe?
— Puść mnie pan. To boli. Przeniosła się. Do wtorku.
— Wtorku? Wtorku?
— No jasne. Już od dawna usiłowała się stąd wydostać. Ten dzień jakoś nie był dla niej szczęśliwy. Źle się tu czuła, nie ulegało wątpliwości. Dwa dni temu powiedziała, że jej wniosek został ostatecznie załatwiony pozytywnie. Najwyraźniej musiał jej pomóc jakiś ustosunkowany wtorkowy psychik. Był tutaj, zobaczył ją w somnambulatorze i tak się skończyło, bracie.
Ściany, ludzie i somnambulatory wydały mu się nagle zniekształcone. Czas giął się to w tę stronę, to w tamtą. Nie była to ani środa, ani wtorek. Nie był to żaden dzień. Tom tkwił zamknięty w sobie w jakimś dziwnym czasie, który nie powinien był w ogóle istnieć.
— Ona nie może tego zrobić!
— Naturalnie, że nie! Ona to już zrobiła!
— Ale… przecież nie można się przenosić więcej niż jeden raz.
— I na tym polega jej problem.
Owszem, jego problem też na tym polegał.
— Nie powinienem był mu jej pokazywać! — powiedział Tom. — Świnia! Nieetycznie postępująca świnia!
Tom Pym stał dłuższy czas osłupiały, zanim poszedł do kuchni. Jeśli nie brać pod uwagę ludzi, otoczenie było to samo. Później poszedł do studio i grał w komedii sytuacyjnej, która niczym nie różniła się od tych, w których występował we wtorki. Wieczorem oglądał dziennik. Prezydent Stanów Zjednoczonych miał inną twarz i inaczej się nazywał, ale to, co mówił, mógł równie dobrze mówić prezydent wtorkowy. Tom został przedstawiony sekretarce reżysera. Nie miała na imię Mabel, ale z powodzeniem mogłaby mieć.