Выбрать главу

— Nie mówią? — zdziwił się mały.

— Nie! — odrzekł ten większy. — Królowie mówią tak: „Wrzućcie go do najgłębszego, najciemniejszego lochu!” Lub: „Zrównać ten zamek z powierzchnią ziemi!”

— Wychłostać tego chłopa!

— Spalić miasto!

— Przynieście mi więcej wina!

— Więcej mięsa!

— Więcej złota!

— Więcej kobiet!

— Nie ociągaj się, bo cię ukamienuję! A nie — „Dziel swój chleb z biednymi!” Tego królowie nie mówią! — zaśmiał się drwiąco chłopak.

— Dlaczego? — zapytał najmniejszy. — Właśnie to bym powiedział, gdybym był królem.

— Jesteś jeszcze dzieckiem!

— Nie masz pojęcia o królach!

— O niczym nie masz pojęcia!

— Nie możesz się z nami bawić!

— Wracaj do mamy, dzidziusiu!

Chłopczyk odszedł kilka kroków i w milczeniu przyglądał się zabawie. Nie czuł do nich urazy. Był najmłodszy i najmniejszy, a najmłodsi i najmniejsi zawsze pozostają na uboczu różnych spraw. Tak to już bywa na tym świecie, prawda?

W miarę jak kontynuowano grę, dzieci poczuły, że brak im czegoś konkretnego, co nadałoby nowy charakter zabawie.

Patyki posłużyły więc za berła, połamane pudełka stały się tronami, a stary, podarty worek przekazywano sobie nawzajem jako szatę królewską.

— Ale nie mamy najważniejszej rzeczy — zauważył jeden z nich.

— Racja! Nie mamy korony!

Rozpoczęto poszukiwanie korony. Jeden z chłopców znalazł stary garnek z dziurami, przeżarty rdzą, jednym słowem wspaniałą koronę. Ale garnek był za duży, zakrywał całkiem ich małe główki, zasłaniał oczy tak, że nic nie widzieli. Wyrzucili go.

Wtedy odezwał się stojący na uboczu najmniejszy chłopczyk. — Ja wiem, z czego możecie ją zrobić.

— Jeszcze nie poszedłeś do domu, maluchu? Po chwili jednak niechętnie spytali: — No to powiedz, z czego?

— Z kwiatów — powiedział. — Z czerwonych kwiatów, które rosną na tym krzaku. Możecie z nich upleść koronę.

W pierwszym odruchu chcieli go wykpić, ale w następnej chwili uświadomiwszy sobie, że rada jego jest cenna, rzucili się na krzak, odarli go z kwiatów i wkrótce stąpali dumnie w jaskrawoczerwonych wieńcach. Wszyscy oprócz najmniejszego. Zanim dotarł do krzaka, gałązki były już ogołocone.

Chłopcy odbiegli pozostawiając go samego. Matka, która przyglądała się wszystkiemu z okna domu, zawołała go na kolację. Pogłaskała po głowie i cicho spytała: — Czy ci chłopcy zerwali wszystkie kwiaty, synku?

Wydaje mi się, że mały się uśmiechnął i z dumą pokazał jej twardy, kolczasty wianek. — To nic, mamo, dla mnie pozostały jeszcze ciernie — powiedział.

I wtedy matka zaczęła płakać.

Ale ja już nie opowiadam tej historii, bo nie wiem, co ona znaczy, czy jest prawdziwa czy nieprawdziwa, a bard byłby niemądry, gdyby opowiadał historie, których nie rozumie.

…Tak oto kończy się opowieść Votha, syna Darmuu.

Przełożyła Izabella Wagner

FAKTY, HIPOTEZY, ZAGADKI

Andrzej Trepka

CZŁOWIEK NIE JEST SAMOTNY WE WSZECHŚWIECIE

Człowiek jest istotą towarzyską. Nawet kiedy szuka samotności dobrze wie, że ma bliskich i przyjaciół, na których może liczyć, wie, że stanowi wartościową i potrzebną cząstkę wielkiej rodziny, jaką jest naród, oraz jeszcze większej, multimiliardowej ludzkości — przeszłej, teraźniejszej i przyszłej. To pokrzepia.

Myślicieli, artystów, uczonych gnębił od prawieków problem obrony przed samotnością — również samotnością w najrozleglejszym, bo kosmicznym wymiarze. Zapytywali siebie i przyrodę, czy to doprawdy możliwe, aby mieszkaniec planety Ziemia był w nieogarnionym Wszechświecie jedynym twórcą kultury, sztuki, wiedzy. Przyroda milczała niewzruszenie, a wykorzystywali to religijni dogmatycy, twierdząc, że skoro niczego nie wiemy o innym życiu rozumnym równorzędnym ludzkiemu, to znaczy, że go na pewno nie ma; że istnieje dopiero w kategoriach nadprzyrodzonych, jest niepoznawalne. Dyskutowano więc o wyjątkowości człowieka „stworzonego na obraz i podobieństwo boże”, głosząc wyjątkowość Ziemi, a w czasach pokopernikańskich wyjątkowość Układu Słonecznego (np. popularna przed półwieczem hipoteza Jeansa o powstaniu planet jako wyniku niezwykłego przypadku, może jedynego w Galaktyce).

W naszych czasach dzięki ogromnym osiągnięciom techniki możemy konsekwentnie poszukiwać kosmicznych braci człowieka. Awangardę tych dociekań stanowią radioastronomowie, usiłujący z morza szumów i trzasków, docierających z Wszechświata, wyłowić jakąś logiczną regularność, która nie wynikałaby z fizycznych procesów ślepych sił przyrody.

To, że nie odkryto dotąd psychozoów „gdzieś w niebie”, świadczy jedynie o trudnościach poszukiwań. Dla filozofii, astronomii, biologii, a przede wszystkim dla ludzi zdrowego rozsądku — byłoby niepojęte, aby spośród niezliczonych planet wyłącznie Ziemia zrodziła swoich rozumnych gospodarzy.

Różne cywilizacje we Wszechświecie muszą rozwijać się według jakichś ogólnych praw kierujących tym procesem — podobnie jak całościowa ewolucja życia na jednej planecie. Tych praw nie znamy z braku kryteriów porównawczych. Wszystkie spostrzeżenia o myślących indywiduach oraz ich zbiorowościach dotyczą Homo sapiens — nas samych.

Na Ziemi tylko jeden gatunek istot rozumnych wyodrębnił się ze świata zwierzęcego. Dlaczego właśnie człowiek? Czemu żadna inna gałąź rodowodu życia nie zaowocowała rozumem? Przecież nawet nasze własne drzewo genealogiczne obfitowało na różnych piętrach w odroślą skądinąd i zdrowe, i silne. Niektóre należały już do rodzaju Homo (np. człowiek neandertalski).

Droga wiodąca do samowiedzy myślącej materii nie jest ani prosta, ani łatwa: wymaga przypadkowego skojarzenia mnóstwa czynników. Bardzo prawdopodobne, że gdyby nie epoka lodowcowa, znajdowalibyśmy się teraz na praludzkim szczeblu skromnych użytkowników naturalnego ognia — od pioruna lub wybuchu wulkanu. Może osiągnęlibyśmy obecny poziom za milion lat, a może nigdy. Wiemy na pewno, że do rangi włodarzy kuli ziemskiej kandydowały delfiny. Trudno orzec, jaki splot okoliczności nam zapewnił, a im udaremnił zwycięstwo w maratonie przyrody. Wydaje się, że ta główna wygrana pada tylko raz w dziejach planety. A może nie paść w ogóle.

Dlaczego kilka odrębnych gatunków istot rozumnych nie rozwinie się „na wspólnym gospodarstwie”?

W najwcześniejszych stadiach rozwoju kultury materialnej społeczność inteligentniejsza weźmie górę nad pozostałymi; będzie je spychała, ograniczała, aż je pośrednio lub bezpośrednio wytępi. Jest to naturalne prawo lepiej przystosowanego. Np. wprowadzony ongiś przez pierwotne plemiona do Australii pies dingo, później zdziczały, na terenach, gdzie się rozgościł, wyrugował istniejące tam drapieżniki workowate, jako grupę ewolucyjnie niższą od ssaków łożyskowych.

Tej sytuacji nie niweczy przekroczenie bariery między światem instynktu a światem rozumu. Musimy przyznać z rumieńcem wstydu (jako obywatele planety), że na szczeblu tak entuzjastycznie zachwalanej przez nas cywilizacji — brutalne ekscesy rasizmu w obrębie przecież tego samego gatunku nie są czymś odosobnionym.

Za panowania moralnie okrzepłego ogólnoplanetarnego społeczeństwa, wytworzenie się odrębnego inteligentnego szczepu życia jest nadal nieosiągalne, choć z przyczyn zgoła odmiennych. Kardynalną cechę cywilizacji stanowi niszczenie dzikiej przyrody. Przekreśla to szansę powolnego przekształcenia się u jakichś zwierząt instynktownego reagowania na bodźce zewnętrzne w proces logicznego myślenia. Aby im to umożliwić, musielibyśmy działalności takiego obiecującego gatunku poświęcić ścisły rezerwat obejmujący przynajmniej kontynent (lub ocean) na przeciąg milionów lat.