Te same zastrzeżenia powinny dotyczyć ryzykownych doświadczeń fizyki nuklearnej. Któż zaręczy, że w toku zaawansowanych doświadczeń wyzwalania energii jądrowej z coraz to nowych pierwiastków i za pomocą wciąż ulepszanych technik (np. w temperaturze miliardów stopni) nie nastąpi jakaś złowroga reakcja łańcuchowa, która zniszczy kontynent albo całą planetę? Niektórzy astronomowie podejrzewają, że eksplozje Supernowych (w układzie Drogi Mlecznej przeciętnie raz na 400 lat, podobnie w innych galaktykach) są zamierzonym lub niezamierzonym skutkiem eksperymentowań nieznanych fizyków.
Niezależnie od tego, czy w nadchodzących stuleciach ludzkość będzie eksploatowała coraz potężniejsze źródła energii, czy też wspomniane projekty wzbudzą pobłażliwy uśmiech naszych praprawnuków — zdajmy sobie jasno sprawę z jednego: mówiąc o cudach gwiezdnej inżynierii, i w ogóle poszukując kosmicznych pobratymców — szukamy nie wszelkich, jakichkolwiek cywilizacji, jeno podobnych do ziemskiej. Ten antropomorfizm wynika nie z pychy gatunku i nie ze złej woli: po prostu wysoko rozwinięte społeczeństwo psychozoów przedstawiamy sobie jako spełnienie własnych wyobrażeń o przyszłości naszej cywilizacji naukowo — technicznej.
Jak rysować uzasadnioną panoramę Jutra inaczej, niż podnosząc do potęgi rangę osiągnięć, które już znamy? W najprostszych wypadkach stosujemy zwiększenie lub zmniejszenie przedmiotów, np. pojazd kosmiczny przyjmuje objętość stupiętrowego wieżowca, zaś radio drobniejsze jest od ziarnka maku. Gdyby Magellan zabawił się w futurologa, nie mógłby przewidzieć ani parowców, ani okrętów o napędzie nuklearnym, ani nawet łódeczki z laminatu. Floty ziemskiej przyszłości (bądź pozaziemskiej cywilizacji) jawiłyby mu się jako wspaniałe gigantyczne karawele, o żaglach szorujących wyniosłe chmury. Przerzuciwszy swą wizję na ląd, śniłby pałace ze szczerego złota wysadzane brylantami — lecz oświetlone łuczywem. Przy bujniejszej fantazji może snułby marzenia o rydwanach zaprzężonych w oswojone lwy — ale nie o najprostszym motocyklu. Nawet genialny Leonardo twierdząc uparcie, że ludzie będą latać, nie wyobraził sobie samolotu.
Prognozowanie oblicza naszej cywilizacji za sto lub tysiąc lat jest zadaniem niewykonalnym dlatego, że musielibyśmy sami dokonać podstawowych odkryć i wynalazków, które za tysiąc lat będą urzeczywistnione. Dlatego fantastyka nie jest — wbrew częstym fałszywym opiniom o niej — nowoczesną formą wróżbiarstwa, a do oceny wartości utworów Science Fiction nie wolno przykładać miary „sprawdzania się ich realności” z upływem czasu (przykład: znakomita trylogia Jerzego Żuławskiego „Na Srebrnym Globie”). Także futurologia nie stawia sobie za cel ścisłego przewidywania przyszłości. Z jednej strony, na krótkie okresy, jest formą planowania z uwzględnieniem narastających potrzeb (np. rozbudowy sieci komunikacyjnej w warunkach rozwoju przemysłu, urbanizacji, przyrostu naturalnego); z drugiej zaś, na dłuższe okresy czasu, futurolodzy opracowują pewne modele na zasadzie „co by było gdyby” — np. za ile lat Bałtyk stałby się morzem bezrybnym, gdyby progresywny wzrost zanieczyszczania utrzymywał się na obecnym poziomie.
Przed stu laty nikt nie mógł prorokować stosu atomowego, bo nie wiedziano nie tylko, czym jest atom, ale nawet czy materia ma budowę nieciągłą, tj. składa się z elementarnych cząstek, jak to dziś określamy. Tym samym nie wiedziano o przemianach termojądrowych we wnętrzu gwiazd. W sytuacji, kiedy znane były tylko procesy chemicznego spalania, można było snuć wizje przepotężnych hut żelaza — ale nie rozjarzania sztucznych słońc i innych poczynań astroinżynieryjnych.
Zdając sobie sprawę, że nie potrafimy i nie będziemy potrafili sensownie przewidywać nawet technicznego rozwoju ludzkiej społeczności w czasach niezbyt odległych — byłoby szaleństwem sądzić, że jesteśmy w stanie zrozumieć obcą cywilizację, której w ogóle nie znamy. Aby nie rozpraszać się w tym temacie — nie mniej szerokim jak prowokującym do niezliczonych refleksji — chcę tylko stwierdzić, że różnorodność gatunków psychozoów i odmienność rezultatów ich rozumnej działalności jest zapewne tak wielka, iż niekiedy może nam sprawić istotną trudność samo stwierdzenie, że to jest cywilizacja; albo nawet — że mamy przed sobą jakąś formę życia. Czasami zrodzą się wątpliwości: czy konstruktorem tej wysokiej samoregulacji organizmów jest Natura czy też komputerowa technika istot myślących?
Jeśli astroinżynieria stanowi nawet swoisty etap w rozwoju pewnej liczby kosmicznych cywilizacji, nie wydaje się jednak ogniwem koniecznym, a już w żadnym wypadku najwyższym i ostatnim. Jest ona bowiem ścisłą konsekwencją wzrostu „fizycznych apetytów” danej społeczności. A z prostego rachunku wynika, że wykładniczy wzrost czegokolwiek nie może trwać długo. Np. utrzymanie na dzisiejszym poziomie przyrostu populacji doprowadziłoby za kilkaset tysięcy lat do tego, że ludzie (tylko jedna cywilizacja!) zasiedliliby i Galaktykę, i miliardy innych galaktyk: cały obserwowalny Wszechświat. To samo dotyczy wykładniczego wzrostu zapotrzebowania energii. Dlatego wydaje się, że stadium gwiezdnej inżynierii może być wyłącznie krótkim etapem przejściowym. Po nim powinien przyjść spokojny, doskonale wyważony okres charakteryzujący się nie — najwyższą energią, ale — najdoskonalszą regulacją. Takie społeczeństwo może nie podejmować żadnych prac, które byłyby wykrywalne z astronomicznych odległości. Może ono zwrócić się głównie ku wartościom humanistycznym, z maksymalnym ograniczeniem tych rodzajów produkcji, które wymagają zużycia wielkich mocy. To społeczeństwo nie powinno jednak zaniedbywać wypraw międzygwiezdnych, aby zawczasu upatrzyć sobie planety przyszłego zasiedlenia na okres, gdy ich słońce zacznie się katastrofalnie rozgrzewać przed końcową fazą wystygania. Dla tej totalnej emigracji, mającej uratować istnienia społeczności na dalsze miliardy lat (jeśli ewolucja biologiczna w ogóle dopuszcza taką długowieczność wysoko rozwiniętego gatunku) trzeba by zabezpieczyć rezerwę gigantycznych zapasów energii.
Skoro poznamy cywilizację na tyle „podobną” do naszej, że da się je obie przyrównywać — nie wkraczając w sferę nonsensu — przy jakichkolwiek konfrontacjach nie wolno zapominać, że mamy przed sobą w gruncie rzeczy dwie różne jakości, w kluczowych sprawach na tyle nieporównywalne, iż sprowadzenie ich do wspólnego mianownika jest pozbawione racjonalnych podstaw.
Nie umiemy przewidzieć, w jakim stopniu wymiana wiedzy i doświadczeń przyda się obu stronom. Kolosalny zysk w postaci nowych pól badań niekoniecznie musi zrewolucjonizować dalszy rozwój partnerów — to znaczy mogą te badania nie być przydatne do rozwoju innych cywilizacji. Gdybyśmy np. poznali „od wewnątrz” życie psychiczne jakiegoś zwierzęcia, przypuśćmy słonia (czyli zdołali podłączyć się do wszystkich receptorów wrażeń odbieranych przez jego mózg) — nie wiadomo, czy pewne wnioski wypływające z tego osiągnięcia powodowałyby rewizję jakichś naszych pojęć albo poczynań.
Jedno wydaje się pewne: skoro tylko poznamy inną cywilizacje — w mnóstwie dziedzin, rozważań, dowodzeń zaczniemy dodawać zastrzeżenia w rodzaju: „z punktu widzenia ludzi”, „w rozumieniu ludzi” itp. Najbardziej konieczne okaże się to w kwestii pojęć etycznych. Np. w sporze na temat, czy dobro ma charakter bezwzględny — zwolennicy afirmacji tej tezy wprawdzie utrzymają ją w mocy, ale nie mogą jej ekstrapolować na odrębny, pozaludzki krąg kulturowy, a tym bardziej muszą przyznać, iż sąd o wartości i sąd o słuszności wypada z naszej kompetencji, skoro tylko dotyczy rozumnych podmiotów innych niż ludzie. Ferowanie moralnych ocen dla gatunku zrodzonego przez biosferę obcej planety byłoby takim samym nieporozumieniem, jak próba pomawiania pszczół o okrucieństwo dlatego, że zabijają swoją królową.