Dajmy spokój informatorowi! To już nie ma żadnego znaczenia. Jak sądzisz, co się właściwie wydarzy? Jak to będzie przebiegać? Co się ze mną dzieje?! Znów żałosne proroctwa? A niech tam! Są przyzwyczajenia, z których nie sposób zrezygnować.
Jestem człowiekiem i myślenie jest dla mnie taką samą koniecznością, jak oddychanie. Chęć uzyskania nie znanej informacji nie opuści mnie do końca.
Spokojnie, trzeba się skupić, to najważniejsze. Jeszcze spokojniej… Jeszcze… Tak. No, chyba się zaczęło… Znów pęka głowa i serce łomoce jak oszalałe. Ale dzięki temu mogę wszystko ogarnąć.
Oto ona, czarna macka celująca w samo serce! Wybuch entropii — znika ciepło i ruch. Gaśnie rozum. Ostatni błysk życia — stężałe zdumienie. Skupisko gwiazd rozpływa się obłokiem pyłu kosmicznego — popiołem przestrzeni… Już jest! W jednej chwili tyle bólu… Trzymaj się!.. Żeby tylko nie stracić przytomności…
A teraz idź, biegnij do przodu — od razu i jak najszybciej, jak zawsze! Nie pomiń żadnej możliwości, żadnego szczegółu! Wszystko utrzymaj w sobie!”
To, co się teraz z Ersiem działo, nie da się wyrazić żadnymi słowami. Ginęła w nim, rozpadała się cała Galaktyka, a ostatnie uderzenia miliardów serc odzywały się potwornym bólem w jego sercu. Tylko odczuwany ból przekonywał go o tym, że sam jeszcze żyje…
Ersie otworzył oczy.
Przez szum w uszach usłyszał czyjś oddech, owionął go zapach lekarstw. Spojrzał prosto przed siebie.
— On żyje! Żyje! — wykrzyknął znajomy głos Joya. — Doktorze, otworzył oczy!
— Ciszej! Proszę o spokój — powiedział lekarz. — Pozwólcie mu oprzytomnieć.
Chory dojrzał wreszcie podnieconą twarz astronoma.
— Ersie, to ja, Joy! Słyszy mnie pan? Wydarzyła się rzecz nieprawdopodobna: aparatura zarejestrowała eksplozję entropii w zagrażającym nam środowisku entropogennym. „Warstwa Curzona” szybko traci gęstość, neutralizuje się. Jesteśmy uratowani!
„No i chwała Bogu — pomyślał Ersie. — Ale po co od razu tak wrzeszczeć? Teraz już wiem, co się dzieje. To nie odczucie nieuniknionej realności, lecz sama realność wnika we mnie przed czasem i wtedy zrywają się więzi, zostaje zakłócona kolejność wydarzeń, nieuniknione staje się niemożliwym. Kim jestem i co mogę?
Człowiek zna wiele sposobów zmieniania i kształtowania realności, a ja jestem taki sam, jak pozostali. Tyle że natura obdarzyła mnie jeszcze jednym z możliwych sposobów.”
— Ersie — powiedział Joy nad samym jego uchem — teraz mogę już powiedzieć, kim pan jest. Proszę się nie dziwić, ale pan właśnie jest tym…
— Chwileczkę — przerwał mu chory. — Proszę o jedno… Nigdy, powtarzam: nigdy nie nazywajcie mnie Wyjątkowym… Wiecie, jak się nazywam!
Przełożył Tadeusz Gosk
Dean McLaughlin KRYTERIUM
Touchstone
Jak wynika z ostatnich informacji, dyskutuje się o tym, czy wysłać wyprawę do Gwiazdy Barnarda. Jest to gigantyczny krok — ludzie mają wyruszyć po raz pierwszy poza system słoneczny. Sam niewiele mogę wnieść do tego tematu — z pewnością nic logicznego lub nawet racjonalnego. Wydaje mi się jednak, że ta dyskusja nie ma sensu.
Wiem, że ta wyprawa i tak dojdzie do skutku. Jeżeli nie teraz, to pewnego dnia. Jeżeli nie na tę gwiazdę, to na inną.
Nadszedł czas, w którym to jest możliwe. Więcej technologicznych przewrotów nam nie potrzeba. Mamy system napędowy: silnik jonowy zasilany energią jądrową, który może pracować bez przerwy całymi latami. Była to ostatnia przeszkoda do pokonania. Jeżeli nie wydarzył się żaden nieszczęśliwy wypadek od czasu wysłania ostatnich sygnałów rozpoznawczych — pierwsza z naszych międzygwiezdnych sond jest już więcej niż w połowie drogi do Alfy Centauri.
Wszystko, cokolwiek jest poza tym potrzebne z urządzeń technicznych, było już od lat dostępne. Potrzebny był nam system urządzeń, zapewniający trwałe naturalne środowisko przez nieograniczony czas, oraz osłona przeciw promieniowaniu, która zmniejszyłaby stopień narażenia życia załogi tak, aby była ona w stanie znieść kilkanaście lat ciągłego naświetlania. Z tym, czym teraz dysponujemy, moglibyśmy wysłać wyprawę do Obłoku Magellana.
Jeszcze jedna rzecz jest niezbędna, ale wydaje mi się, że to już też posiadamy. Ludzie są na ogół tylko ludźmi, nie wątpię jednak, że istnieją zarówno mężczyźni jak i kobiety, którzy — z chęcią! — zgodziliby się poświęcić tej podróży wiele lat swego życia, w pełni zdając sobie sprawę, że narażeni są na śmierć, a nawet gdy żaden wypadek nie przeszkodzi im powrócić, to wszyscy, których znali — nawet ich dzieci — pomrą ze starości przed ich powrotem.
Moglibyśmy zacząć już dzisiaj. Ale właśnie jedna kwestia pozostaje do rozstrzygnięcia — czy ten projekt należy realizować teraz.
Spróbuję wam wyjaśnić mój punkt widzenia. Pierwsze lądowanie na Księżycu w 1969 roku było często porównywane do wyprawy Kolumba odkrywającego Nowy Świat. Stało się to już frazesem. Ja to rozważam w bardziej fundamentalnych kategoriach: wysłanie ludzi na Księżyc było odpowiednikiem czegoś, co się wydarzyło setki milionów lat temu, gdy organizmy żywe po raz pierwszy wyszły z morza na suchy ląd. Nie od razu zostało to uwieńczone sukcesem.
Przeciwnicy takiego przedsięwzięcia — znów powracam do wyprawy ku Gwieździe Barnarda — chcą wiedzieć, ile to będzie kosztowało. Nie chodzi im tylko o pieniądze, nie chodzi im także o ludzki wysiłek, i nawet nie o to, że te środki można by zużyć na jakieś inne, ważniejsze cele.
Dla nich ważne jest zainwestowanie tych wszystkich rzeczy naraz. Pytają więc: czy te koszty się zwrócą? Moja odpowiedź brzmi tak, chociaż może nie w tym sensie, jak to rozumieją księgowi. Dostajesz to, za co płacisz; jeżeli masz ochotę zapłacić, jest to wtedy warte tej ceny.
Niektórzy z was żyją wystarczająco długo, aby móc sięgnąć pamięcią do roku 1969, kiedy pierwsza załoga wróciła z próbkami skał i pyłu leżącego tam, gdzie pozostawili ślady swych stóp. Przypominacie sobie zapewne, jak niektóre z tych próbek rozesłano naukowcom na całym świecie.
Byłem wtedy studentem. Siedziałem właśnie w gabinecie mojego profesora mineralogii, którego nazwiska nie pamiętam, na uniwersytecie, gdzie studiowałem, kiedy ktoś przeszedł przez hali i wetknął głowę do pokoju.
— Joe — powiedział. — Lovejoy wrócił z Houston. Czeka na dole, w sekretariacie instytutu i pyta, gdzie jesteś.
To nie znaczy, że nazywał się rzeczywiście Lovejoy. Nie pamiętam żadnych nazwisk. Po prostu wstawiam nazwisko tam, gdzie się ono powinno znajdować.
Profesor wstał od biurka. — Chodź — powiedział do mnie, i ruszyliśmy wzdłuż korytarza. Lovejoy na pewno dobrze wiedział, gdzie jest profesor, ale my zbyt dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, jaki był powód jego wyjazdu do Houston. Prawdopodobnie gdybym ja przywiózł ze sobą to, co Lovejoy, to też bym się czuł ważny.
Kiedy weszliśmy do sekretariatu, na środku pokoju stał Lovejoy, a wokół niego spora grupa pracowników instytutu. W ręku trzymał coś niewielkiego. Spostrzegł nas od razu. — O, Joe — powiedział do profesora. — Jesteś wreszcie. — Przepchnął się przez tłum. — Idę do domu trochę pospać. Obłędna gonitwa porywa nas w swoje tryby. Wpadłem tylko, żeby to zostawić. Nie mamy czasu do stracenia. Najlepiej od razu zabierz się do roboty.