Były kruche, zielono cętkowane.
A potem pięści. I padający nieprzytomnie Hartley, kiedy zapaliły się światła, i w drzwiach ociekający wodą McGuire, który zapytał:
— Czy… czy Smith został zabity?
Smithowi nic się nie stało. Kula przeszła ponad nim.
— Co za dureń! Co za dureń! — wykrzykiwał Rockwell nad pozbawionym czucia Hartleyem. — Największa rewelacja w historii ludzkości, a ten próbuje ją zniszczyć!
Hartley powoli przychodził do siebie.
— Powinienem się tego spodziewać. Smith cię ostrzegł.
— Bzdura, on… — Rockwell przerwał, zdumiony. Tak, to nagłe olśnienie. Tak. Spojrzał na Hartleya ponuro. — Pójdziesz na górę. Zamknę cię na noc. I ciebie, McGuire, żebyś go pilnował.
McGuire zaskrzeczał:
— Ręka Hartleya. Spójrz na nią. Jest zielona. Wtedy w hallu to był Hartley, nie Smith!
Hartley przyglądał się swoim palcom.
— Ładne, co? — powiedział z goryczą. — Przez dłuższy czas, na początku choroby Smitha, byłem w zasięgu tego promieniowania. Staję się takim samym stworem jak… on. Tak już jest od kilku dni. Ukrywałem to. Usiłowałem nic nie mówić. Ale dziś wieczór… nie mogłem dłużej wytrzymać i wróciłem, żeby zniszczyć Smitha za to, co mi zrobił…
Nagle rozdarł powietrze suchy trzask. Wszyscy trzej zastygli w oczekiwaniu.
Z kokona Smitha wystrzeliły w górę trzy delikatne łuski, i lotem spiralnym opadły na podłogę.
Rockwell błyskawicznie znalazł się przy stole, wpatrzony w to, co się działo.
— Zaczyna pękać. Od obojczyka do pępka mikroskopijna szczelina! Już wkrótce wyjdzie z poczwarki!
McGuire’owi latały szczęki.
— I co wtedy?
Słowa Hartleya pełne były goryczy:
— Będziemy mieli nadczłowieka. Pytanie: jak wygląda nadczłowiek? Odpowiedź: nikt nie wie.
Odskoczyły następne łuski.
McGuire wzdrygnął się.
— Będziesz próbował z nim rozmawiać?
— Oczywiście.
— A od kiedy to… motyle mówią?
— Na miłość boską, McGuire!
Zamknąwszy bezpiecznie tamtych dwóch na górze, Rockwell sam poszedł do pokoju Smitha i położył się na polowym łóżku, by spędzić na oczekiwaniu długą deszczową noc — obserwując, słuchając, myśląc.
Patrzył, jak delikatne łuski odpadają od marszczącej się skóry poczwarki, a z jej wnętrza delikatnie wydostaje się NIEZNANE.
Jeszcze parę godzin. Deszcz bębnił o dach budynku. Jak Smith może wyglądać? Pewnie będzie miał jakieś zmiany w uszach — przystosowanie do ostrzejszego słuchu; może dodatkowe oczy, zmiany w strukturze czaszki, układzie twarzy, kośćcu, rozmieszczeniu organów, fakturze skóry — tysiące zmian.
Rockwell czuł zmęczenie, a mimo to bał się zasnąć. Powieki ciężkie, ciężkie. A jeśli się myli? Jeśli jego teoria niema sensu? Jeśli Smith rzeczywiście jest wewnątrz jedynie ruchliwą galaretą? A może to szaleniec, chory umysłowo, i jeszcze do tego groźny dla świata? Nie. Nie. Rockwell z pijackim uporem potrząsał głową. Smith jest doskonały. Doskonały. Nie ma w nim miejsca na zło. Doskonały.
W sanatorium panowała śmiertelna cisza. Jedynym dźwiękiem był delikatny trzask spadających na podłogę łusek poczwarki.
Rockwell zasnął. Zapadł mrok, który skrył cały pokój podsuwając mu senne widziadła. W tych snach Smith wstał i szedł sztywnym krokiem, a Hartley z krzykiem zamierzał się na niego, waląc raz po raz lśniącą siekierą w zielony pancerz i zamieniając Smitha w jakąś płynną potworność. W tych snach szlochający McGuire biegł wśród krwawego deszczu. W tych snach…
Blask słoneczny. Upał w całym pokoju. Ranek. Rockwell przetarł oczy, zaniepokojony faktem, że ktoś podniósł żaluzje. Ktoś… zerwał się na nogi! Słońce! Żaluzje w żaden sposób nie mogły zostać podniesione. Były opuszczone od tygodni! Rockwell krzyknął.
Drzwi stały otworem. W sanatorium panowała cisza. Nie mając odwagi odwrócić głowy, spojrzał na stół. Powinien leżeć na nim Smith. Ale nie leżał.
Na stole nie było nic poza blaskiem słonecznym. Słonecznym blaskiem i rozrzuconymi szczątkami poczwarki. Szczątkami.
Kruche czerepy, jakiś kształt pęknięty na dwoje, ułamek skorupy okrywającej udo, pozostałości ramienia, kawałek klatki piersiowej — połamane resztki!
Smith zniknął. Rockwell, zdruzgotany, przywlókł się do stołu. Grzebał jak dziecko pośród szeleszczących papirusów skóry. A potem obrócił się jak pijany, zataczając się wyszedł z pokoju i wbiegł na schody z krzykiem.
— Hartley! Co z nim zrobiłeś? Hartley! Czy wyobrażasz sobie, że możesz go zabić, zniszczyć ciało i zostawić parę łusek dla zamydlenia mi oczu?
Drzwi pokoju, w którym spali Hartley i McGuire, były zamknięte. Rockwell majstrował przy nich chwilę nieporadnie, zanim je otworzył. Zastał w środku obydwóch: i Hartleya, i McGuire’a.
— Jesteś tutaj — powiedział w osłupieniu. — A więc nie byłeś na dole. A może otworzyłeś drzwi, zszedłeś na dół, włamałeś się, zabiłeś Smitha i… nie, nie.
— Co się stało?
— Smith zniknął! McGuire, czy Hartley wychodził z tego pokoju?
— Nie ruszał się stąd przez całą noc.
— Wobec tego istnieje tylko jedno wyjaśnienie: Smith opuścił poczwarkę i uciekł! Nigdy go już nie zobaczę, nigdy nie zdołam go zobaczyć, do diabła! Co za idiota ze mnie, że zasnąłem!
— Otóż właśnie! — oświadczył Hartley. — Ten człowiek jest niebezpieczny. W przeciwnym razie zostałby i pokazał się nam. Bóg jeden wie, kim on jest!
— Musimy go znaleźć. Nie mógł odejść daleko. Musimy go szukać. Szybko, Hartley! McGuire! McGuire usiadł ciężko.
— Ja tam się nie ruszam. Niech się sam znajdzie. Ja już mam dosyć.
Rockwell nie zwlekał ani chwili dłużej. Zbiegł na dół, a tuż za nim Hartley. McGuire, zasapany, dogonił ich w chwilę później.
Rockwell miotał się w hallu na dole, wreszcie zapatrzył się w szerokie okna, wychodzące na pustynię i góry, na których lśniło poranne słońce. Wyjrzał i zastanowił się, czy w ogóle istniała jakakolwiek szansa na znalezienie Smitha. Pierwsza nadistota. Być może pierwsza, która zapoczątkuje cały nowy gatunek. Rockwell pocił się. Smith by nie odszedł nie pokazawszy się przynajmniej jemu. Nie mógłby odejść. A może mógłby?
Drzwi do kuchni otworzyły się powoli.
W progu ukazała się noga, potem druga, a na tle ściany uniesiona ręka. Z zamkniętych ust unosił się dym papierosowy.
— Czy ktoś mnie szukał?
Rockwell, osłupiały, obrócił się. Widział wyraz twarzy Hartleya, widział, jak McGuire’a zatkało ze zdumienia. Wszyscy trzej powiedzieli jednocześnie jak na komendę:
— Smith.
Smith wydychał dym papierosowy. Twarz miał zaczerwienioną, jakby świeżo opaloną, oczy migotliwe, niebieskie. Był bosy, a na gołym ciele nie miał nic poza starym fartuchem Rockwella.
— Czy moglibyście mi powiedzieć, gdzie ja jestem? Co się ze mną działo przez ostatnie trzy — cztery miesiące? Czy to jest… szpital?
Rockwell, oszołomiony, zapomniał języka w gębie. Przełknął ślinę.
— Jak się masz. To ja. To znaczy… nie pamięta pan… nic?
Smith pokazał czubki palców.
— Pamiętam, jak zacząłem zielenieć, jeśli o to panu chodzi. A poza tym — nic. — Różową dłonią przeczesał swoje kasztanowate włosy z wigorem istoty nowo narodzonej, szczęśliwej, że znów może oddychać.
Rockwell oparł się o ścianę. Dramatycznym gestem wzniósł ręce do twarzy i potrząsnął głową. Nie wierząc własnym oczom powiedział: