Выбрать главу

— O której godzinie wyszedł pan z poczwarki?

— O której godzinie wyszedłem… skąd?

Rockwell poprowadził go przez hali do sąsiedniego pokoju i wskazał na stół.

— Zupełnie nie wiem, o czym pan mówi — powiedział Smith szczerze zdziwiony. — Pół godziny temu stwierdziłem, że stoję w tym pokoju zupełnie nago, jak mnie Pan Bóg stworzył.

— I to wszystko? — spytał McGuire z nadzieją. Robił wrażenie, jakby odczuł ulgę.

Rockwell wyjaśnił mu pochodzenie leżącej na stole poczwarki.

Smith zmarszczył czoło.

— To niedorzeczne. A kim wy jesteście?

Rockwell przedstawił tamtych dwóch.

Smith spojrzał na Hartleya spode łba.

— Pan przyszedł, kiedy zachorowałem, prawda? Pamiętam. W zakładach atomowych. Ale to jest bez sensu. Co to była za choroba?

Mięśnie twarzy Hartleya były mocno napięte.

— To nie żadna choroba. Czy pan nie wie nic na ten temat?

— Wiem tyle, że znalazłem się wśród nie znanych ludzi w nie znanym sanatorium, nagi, w pokoju, w którym spał na łóżku polowym jakiś człowiek. Błąkam się po tym budynku, wygłodniały. Trafiam do kuchni, znajduję jedzenie, jem, słyszę podniecone głosy, a potem zarzuca mi się, że wyszedłem z jakiejś poczwarki. Co mam o tym wszystkim myśleć? Aha, przy okazji, dziękuję za ten fartuch, jedzenie i papierosa, którego sobie pożyczyłem. Przede wszystkim nie chciałem pana obudzić, panie Rockwell. Nie miałem pojęcia, kim pan jest, ale robił pan wrażenie śmiertelnie zmęczonego.

— Ach, głupstwo. — Rockwell nie mógł w to uwierzyć. Wszystko się waliło. Z każdym słowem Smitha jego nadzieje pryskały niby skorupka poczwarki. — Jak pan się czuje?

— Wspaniale. Jestem pełen sił. To dziwne, kiedy się weźmie pod uwagę, jak długo byłem nieprzytomny.

— Bardzo dziwne — rzekł Hartley.

— Możecie sobie wyobrazić, co czułem, kiedy zajrzałem do kalendarza. Wszystkie te miesiące — fiut! — stracone. Zastanawiam się, co przez ten cały czas robiłem.

— My też.

McGuire roześmiał się.

— Daj mu spokój, Hartley. Tylko dlatego, że go nienawidziłeś…

— Nienawidził? — Brwi Smitha uniosły się w górę. — Mnie? Dlaczego?

— O! Dlatego! — Hartley pokazał palce. — To przez tamto pańskie przeklęte promieniowanie. Noc w noc czuwałem przy panu w pańskim laboratorium. I co ja mam teraz z tym zrobić?

— Hartley — ostrzegł go Rockwell — siedź cicho.

— Nie mam zamiaru siedzieć cicho! Czyście się obaj dali nabrać tej imitacji człowieka, temu różowemu osobnikowi, wierzycie w największą mistyfikację świata? Gdybyście mieli choć odrobinę zdrowego rozsądku, zabilibyście go, zanim zdoła uciec!

Rockwell przeprosił Smitha za wybuch Hartleya.

Smith potrząsnął głową.

— Nie szkodzi. Niech mówi. O co właściwie chodzi?

— Już wiesz, o co chodzi! — wykrzyknął Hartley ze złością. — Leżałeś tam miesiącami, słuchając, planując. Ale mnie nie oszukasz. Rockwell dał się nabrać. Wyobrażał sobie, że jesteś nadczłowiekiem. Może ma rację. Ale w każdym razie nie jesteś Smithem. Już nie. To po prostu jeszcze jedna twoja sztuczka. My mieliśmy nie wiedzieć o tobie wszystkiego i świat miał o tobie nie wiedzieć. Mogłeś nas zabić, zupełnie łatwo, ale wolałeś się przyczaić, żeby nas przekonać, że jesteś normalny. Sprytny sposób. Mogłeś uciec kilka minut temu, ale obudziłbyś w ten sposób podejrzenia. Dlatego czekałeś, żeby nas przekonać, że jesteś normalny.

— Ale on jest normalny — jęknął McGuire.

— Nie, nie jest. Ma inny umysł. Jest inteligentny.

— To poddaj go testowi na skojarzenia słowne — zaproponował McGuire.

— Na to też jest za inteligentny.

— Wobec tego sprawa jest prosta. Zrobimy mu badanie krwi, posłuchamy serca i wstrzykniemy różne surowice.

Smith miał niepewną minę.

— Czuję się jak królik doświadczalny, ale jeżeli chcecie… To jest wszystko bez sensu.

Hartley był wstrząśnięty. Spojrzał na Rockwella.

— Przynieś strzykawki.

Rockwell przyniósł strzykawki myśląc gorączkowo. A może mimo wszystko Smith jest nadczłowiekiem. Jego krew. Superkrew, ze swoimi właściwościami bakteriobójczymi. Serce. Oddech. Może Smith jest nadczłowiekiem sam o tym nie wiedząc. Tak. Tak, może…

Rockwell pobrał Smithowi krew i wziął próbkę pod mikroskop. Opuścił ręce. Była to normalna krew. Kiedy wprowadziło się do niej zarazki, ginęły w zwykłym czasie; już nie miała właściwości bakteriobójczych. I nie było w niej już płynu x. Rockwell westchnął zdruzgotany. Temperaturę Smith też miał normalną. I puls. Narządy zmysłów i system nerwowy działały prawidłowo.

— No tak, to przesądza sprawę — powiedział Rockwell cicho.

Hartley z szeroko otwartymi oczyma opadł na krzesło, trzymając głowę w kościstych dłoniach. Westchnął głęboko.

— Przepraszam. Poniosła mnie wyobraźnia. Te miesiące tak się wlokły. Noc za nocą. Ogarnął mnie obsesyjny lęk. Zrobiłem z siebie idiotę. Przepraszam. Przepraszam bardzo. — Wpatrywał się w swoje zielone palce. — A co ze mną?

Smith powiedział:

— Ja wyzdrowiałem, to i pan wyzdrowieje. Współczuję panu. Ale to wcale nie było takie straszne… Kompletnie nic nie pamiętam,

Hartley odprężył się.

— Ma pan rację. Nie zachwyca mnie perspektywa tego, że całe moje ciało zesztywnieje, ale co ja na to poradzę. W końcu nic się nie stanie.

Rockwell był wykończony. Załamał się pod wpływem straszliwego zawodu. Zapał, energia, głód, ciekawość, ogień — wszystko go nagle opuściło. A więc to był człowiek, który wyszedł z poczwarki? Po prostu ten sam, który się w nią zamienił. Na nic całe to oczekiwanie i dociekania.

Odetchnął głęboko usiłując uporządkować rozbiegane myśli. Chaos. Ten różowy na twarzy facet o rześkim głosie, który siedział przed nim i najspokojniej palił papierosa, nie był nikim innym jak człowiekiem dotkniętym częściowym stwardnieniem skóry, człowiekiem, którego gruczoły pod wpływem promieniowania przestały na jakiś czas normalnie pracować, ale mimo wszystko był to tylko człowiek, nic więcej. Umysł Rockwella, jego nadmiernie rozbudzona wyobraźnia uczepiły się poszczególnych elementów choroby podporządkowując wszystko jednolitej koncepcji podyktowanej pobożnym życzeniem. Rockwell był głęboko wstrząśnięty, poruszony i rozczarowany.

To, że Smith utrzymywał się przy życiu bez pożywienia, jego czysta krew, niska temperatura i inne dowody wyższości były teraz jedynie objawami dziwnej choroby. Choroby i niczego więcej. Czegoś, co przeminęło, znikło, pozostawiając po sobie jedynie kilka kruchych skorupek na zalanym blaskiem słonecznym stole. Jeżeli choroba Hartleya się rozwinie, będzie przynajmniej okazja zaobserwować jej postępy i wzbogacić medycynę o jej opis.

Ale Rockwella nie interesowała choroba. Jego interesowała doskonałość. A ta doskonałość została podarta w strzępy, przepadła. Wraz z nią przepadło jego marzenie. I jego nadistota. Dla niego cały świat mógł teraz stwardnieć, zzielenieć, okryć się idiotyczną skorupą.

Smith ściskał wszystkim dokoła ręce.

— Ja już chyba będę wracał do Los Angeles. Czekają na mnie ważne sprawy w moim zakładzie. Praca na mnie czeka. Przykro mi, że nie mogę zostać. Ale rozumiecie.

— Powinien pan tu u nas przynajmniej parę dni wypocząć — powiedział Rockwell. Nie mógł się pogodzić z tym, że ulatują ostatnie strzępy jego snów.

— Nie, dziękuję. Jeśli pan pozwoli, doktorze, wpadnę do pana za jakiś tydzień na badanie. A w przyszłym roku będę przychodził na oględziny co parę tygodni, zgoda?