— Zgoda. Zgoda, Smith. Proszę przychodzić. Chciałbym z panem porozmawiać na temat pańskiej choroby. Ma pan szczęście, że pan żyje.
McGuire powiedział radośnie:
— Odwiozę pana do Los Angeles.
— Proszę się nie fatygować. Pójdę do Tujunga i wezmę taksówkę. Chętnie się przejdę. Tak dawno nie chodziłem, że już zapomniałem, jakie to uczucie.
Rockwell pożyczył mu stare buty i stary garnitur.
— Dziękuję, doktorze. Ureguluję wszystko, co jestem panu winien, jak tylko będę mógł.
— Nic mi pan nie jest winien. To było bardzo interesujące.
— No cóż, do widzenia, doktorze. Do widzenia, McGuire, Hartley.
— Do widzenia, Smith.
— Do widzenia.
Udał się ścieżką w kierunku starego łożyska potoku, wysuszonego przez popołudniowe słońce na pieprz. Szedł lekko, radośnie pogwizdując.
Chciałbym teraz móc pogwizdywać — pomyślał Rockwell, zmęczony.
Smith odwrócił się, pomachał im i zaczął się wspinać na wzgórze, oddalając się ku odległemu miastu.
Rockwell patrzył za nim z takim uczuciem jak małe dziecko, które widzi, że fala podmyła, a następnie zabrała wzniesiony z trudem zamek z piasku.
— Nie mogę w to uwierzyć — powtarzał w kółko. — Nie mogę w to uwierzyć. Wszystko skończyło się tak szybko, tak gwałtownie. Jestem zupełnie otępiały, pusty w środku.
— Dla mnie wszystko przedstawia się różowo — zachichotał radośnie McGuire.
Hartley stał w słońcu. Jego zielone ręce zwisały swobodnie po bokach, blada twarz po raz pierwszy od miesięcy była odprężona. Rzekł cicho:
— Wyjdę z tego w końcu. W końcu z tego wyjdę. Dzięki Bogu. Nie będę potworem. Nie będę niczym innym, tylko sobą. — Zwrócił się do Rockwella: — Pamiętaj, proszę cię, pamiętaj, żeby mnie przez pomyłkę nie pogrzebali. Żeby mnie tylko nie pochowali żywcem. Pamiętaj.
Smith szedł pod górę ścieżką wiodącą przez wyschnięte łożysko strumyka. Zapadał wieczór i słońce chowało się już za błękitnymi wzgórzami. Pojawiły się pierwsze gwiazdy. W nagrzanym powietrzu unosił się zapach wody, kurzu i kwiatu pomarańczy.
Zerwał się wiatr. Smith oddychał głęboko. Szedł.
Kiedy był już niewidoczny, z dala od sanatorium, zatrzymał się i stał chwilę bez ruchu. Spojrzał w niebo.
Rzucił na ziemię papierosa i zgniótł go dokładnie obcasem. Następnie wyprostował swoją zgrabną postać, odrzucił do tyłu kasztanowate włosy, zamknął oczy, przełknął ślinę i rozluźnił ręce.
Bez najmniejszego wysiłku, z lekkim tylko poszumem, wzniósł się łagodnie w ciepłe powietrze.
Szybko, cicho wzbił się w górę i ulatując w Kosmos zniknął wśród gwiazd…
Przełożyła Zofia Uhrynowska
Krzysztof W. Malinowski WIZJA II
Doktor Stephen M
DonaLD
Szpital Stanowy w Woodham,
N.Y. 01270 P.O. BOK 669 PRIV.
Panie doktorze!
Jest pan już moją ostatnią szansą. Oczywiście wiem, że listów takich, jak ten, dostał pan już dziesiątki. Sam wysłałem ich już kilkanaście — oczywiście bez rezultatu. Ale zdaję sobierze w łeb. nadszedł więc czas, żeby sprawę wyjasniej jak tylko potrafiłem. Ale oni wszyscy — jak przystało na wytrenowanych konowałów — powtarzali w kółko to samo. Diagnoza była oczywista. A medycyna zna w takich przypadkach tylko jedno wyjście — dom bez klamek. Zresztą syndrom się zgadzał. A to przecież nie tak! Na Boga! Nie tak! Byłem zupełnie normalny — jak Pan, jak wytrwale się broni — nie jest zresztą wyjątkiem. było nas kilku. wreszcie tylko ja się jeszcze biedzę tu teraz? Jeśli nie dacie wiary moim słowom, katastrofy nie da się już uniknąć. Ja to wiem najlepiej. Raz ono jest górą, raz ja. Ale sięgam już kresu moich możliwości. Fizycznie czuję, jak bierze nadeszła chwila, byście mu dali wiarę — a raczej mnie, bo on jest już tak czy inaczej załatwiej znieść. to już jest pewnie początek końca. Nie wiem — nawet gdybyście mi uwierzyli — czy poradzicie sobie. Nie sądzę, by ludzkość dorosłałem już dwa takie listy, ale nikt z ludzi nie dał im wiary. to nie jest zwykła penetrawie beznadziejna: jesteśmy zwykłą pożywką. Lęgną się w nas, dojrzewają, by wreszcie zawładnąć i ciałem i umysłem. Więc błagodnie — ale to wszystko co możemy. dla nas ziemia to ostatnia szansa — ostatnie miejsce przetrwania. on mówi prawdę — nie macie już wyjścia. i lepiej jeśli się z tym pogodzicie. Wy moglibyście żyć bez nas. my bez was nie. od czasu, kiedy stanley przywiózł nas dwoje z księżyca, uwierzynajmniej, skąd się wzięli — ono twierdzi, że przybyło w środku jednego z członków wyprawy „Apollo”. wiem, że teraz jest już za późno. Wraca następna wykrawa — tym razem jest ich pełno. Wiedzą już, że tu mogą restaurować swoją cywięc powinien to pan podać do publicznej wiadomości — niechaj ludzkość nie przyjmuje tego jak apokalipsy. już lepiej jak epidemię. karolu, pożegnaj się z panem mcdonaldem.
Łączę wraży szacunku i nadziei
Karol Steinmacher
EUIXIS VV
Robert Sheckley ŚWIAT NASZYCH PRAGNIEŃ
The Word of Heart’s Desire
Mister Wayne doszedł do końca długiej, sięgającej mu do ramienia hałdy szarego gruzu i zobaczył sklep światów. Wyglądał dokładnie tak, jak mu go znajomi opisali: mała szopa zbudowana z odpadków drewna, części samochodów, kawałków blachy i kilku rzędów kruszących się cegieł, zapacykowana wodnistą niebieską farbą.
Obejrzał się za siebie, na ścieżkę wśród ruin, żeby się upewnić, czy nikt go nie śledzi. Mocniej ścisnął pod pachą swoją paczkę, potem, przestraszony nieco własną odwagą, otworzył drzwi i wśliznął się do środka.
— Dzień dobry! — odezwał się właściciel.
On też wyglądał dokładnie tak, jak go opisano: wysoki, stary człowiek o chytrze zmrużonych wąskich oczach i opuszczonych kącikach ust. Nazywał się Tompkins. Siedział w starym bujanymi fotelu, na którego poręczy przycupnęła niebieskozielona papuga. W sklepiku znajdowało się jeszcze jedno krzesło i stół. Na stole leżała zardzewiała strzykawka.
— Dowiedziałem się o pańskim sklepie od przyjaciół — powiedział mister Wayne.
— Zatem zna pan cenę — powiedział Tompkins. — Przyniósł pan?
— Tak — odpowiedział mister Wayne, podnosząc swoją paczkę, — Cały mój majątek. Ale najpierw chciałbym o coś zapytać.
— Oni zawsze chcą o coś zapytać — powiedział Tompkins do papugi, która mu odmrugnęła. — Proszę bardzo, niech pan pyta.
— Chcę wiedzieć, co się dzieje naprawdę.
Tompkins westchnął. — Dzieje się tak: daję panu zastrzyk, po którym pan zasypia. Potem za pomocą pewnych urządzeń, które mam na zapleczu, uwalniam pańską świadomość.
Tompkins uśmiechnął się po tych słowach i jego milcząca papuga również jakby się uśmiechnęła.
— I co dalej? — spytał mister Wayne.
— Pańska wyzwolona z ciała świadomość może wybierać spośród niezliczonej liczby możliwych światów, jakie Ziemia odrzuca w każdej sekundzie swego istnienia.
Tompkins siedząc w swoim fotelu uśmiechnął się szerzej i mówił dalej z wyraźnym zapałem.
— Tak, mój przyjacielu, pewnie pan tego nie podejrzewał, ale nasza udręczona Ziemia, od momentu kiedy wyłoniła się z ognistego łona Słońca, pozostawia za sobą bez przerwy alternatywne światy. Nieskończona liczba światów biorących swój początek z małych i wielkich wydarzeń, każdy Aleksander i każda ameba tworzą światy, podobnie jak fale, które rozchodzą się po stawie niezależnie od tego, czy wrzucimy do niego mały czy duży kamień. Czyż wszystkie przedmioty nie rzucają cienia? Otóż, mój przyjacielu, Ziemia jest czterowymiarowa, rzuca więc trójwymiarowe cienie; w każdym momencie swego istnienia rzuca swoje materialne odbicia. Miliony, miliardy światów! Bezmiar światów! I pańska wyzwolona przeze mnie świadomość będzie mogła wybrać, któryś z tych światów i pobyć w nim przez jakiś czas.