Czasami w nocy, kiedy dzieci spały, pływali we dwójkę z Janet. Na Long Island Sound panował wtedy spokój i chłód. Łódka przemykała obok mrugających boi, żeglując prosto na wschodzący żółty księżyc.
— Wiem, że coś cię dręczy — powiedziała Janet.
— Kochanie, proszę cię!
— Czy coś ukrywasz przede mną?
— Nie.
— Jesteś pewien? Jesteś tego zupełnie pewien?
— Absolutnie, kochanie.
— No to przytul mnie. O, tak…
I łódka przez chwilę płynęła sama.
Pragnienia i spełnienie… Przyszła jesień i łódkę trzeba było wyciągnąć na brzeg. Giełda nieco się ustabilizowała, ale za to Peggy zachorowała na odrę. Tommy chciał, żeby mu wyjaśnić różnice między zwykłymi bombami, a bombami atomowymi, wodorowymi, kobaltowymi i wszystkimi innymi rodzajami bomb, o których się teraz mówi. Mister Wayne wyjaśnił najlepiej jak umiał. Gosposia odeszła bez wypowiedzenia.
Tajemne pragnienia miały się nadal dobrze. Bardzo możliwe, że w głębi duszy chciałby kogoś zamordować albo zamieszkać na wyspach południowych, ale musiał pamiętać o swoich obowiązkach. Miał dwoje dzieci i najlepszą z żon.
Może koło Bożego Narodzenia…
Ale tuż przed świętami wybuchł pożar w nie zamieszkanym pokoju gościnnym, spowodowany wadliwą instalacją elektryczną. Strażacy ugasili ogień nie robiąc wielkich szkód i nikomu nic się nie stało. Ale na jakiś czas wygnało to wszelkie myśli o starym Tompkinsie. Najpierw należało odremontować mieszkanie, gdyż mister Wayne był bardzo dumny ze swego miłego, małego domku.
Na giełdzie nadal panowało podniecenie i niepewność w związku z sytuacją międzynarodową. Ci Rosjanie, ci Arabowie, ci Grecy, ci Chińczycy. Rakiety międzykontynentalne, bomby atomowe, sputniki… Mister Wayne przesiadywał w biurze do późna. Tommy zachorował na świnkę. Trzeba było pokryć na nowo część dachu. A potem nadeszła wiosna i należało pomyśleć o spuszczeniu łódki na wodę.
Minął rok a mister Wayne miał bardzo niewiele czasu na rozmyślanie o swoich tajnych pragnieniach. Może w następnym roku. A tymczasem…
— No i jak? — spytał Tompkins. — Czuje się pan dobrze?
— Tak, dziękuję — odpowiedział mister Wayne wstając z krzesła i pocierając czoło.
— Czy żąda pan zwrotu zapłaty?
— Nie. Przeżycie było w pełni zadowalające.
— Jak zawsze — powiedział Tompkins, robiąc perskie oko do swojej papugi. — No i co pan przeżywał?
— Niedawną przeszłość.
— Wielu tak robi. Czy przekonał się pan, co jest pańskim najskrytszym marzeniem? Morderstwo czy wyspy południowe?
— Wolałbym nie rozmawiać na ten temat — odpowiedział mister Wayne bez gniewu, ale stanowczo.
— Wielu nie chce ze mną o tym rozmawiać — zauważył Tompkins nie bez pewnej urazy. — Niech mnie diabli, jeżeli wiem dlaczego.
— Dlatego, że… myślę, że świat najskrytszych pragnień człowieka jest dla niego jakby święty. Proszę się nie gniewać. Czy ma pan nadzieję, że uda się panu osiągnąć trwałe przejście do wybranego świata?
Stary wzruszył ramionami. — Próbuję. Jeżeli mi się uda, dowie się pan o tym. Wszyscy się dowiedzą.
— Tak, myślę, że tak.
Mister Wayne rozwiązał swoją paczkę i rozłożył jej zawartość na stole. Była tam para wojskowych butów, nóż, dwa zwoje miedzianego drutu i trzy małe puszki wołowiny.
Oczy Tompkinsa zabłysły. — Zupełnie wystarczy. Dziękuję panu — powiedział.
— To ja panu dziękuję — powiedział mister Wayne. — Do widzenia.
Mister Wayne wyszedł ze sklepu na ścieżkę wśród gruzów. Jak okiem sięgnąć rozciągały się pola brązowych, szarych i czarnych ruin. Składały się one z poskręcanych trupów budynków, okaleczonych kikutów drzew i drobnego białego popiołu, który kiedyś był ciałem i kośćmi ludzi.
— No cóż — mruknął do siebie mister Wayne — przynajmniej odpłaciliśmy im pięknym za nadobne.
Za ten rok pobytu w przeszłości zapłacił całym swoim dobytkiem i dziesięcioma latami życia na dodatek. Czy to był sen? Jeżeli nawet tak, to wart był swojej ceny! Ale teraz musiał odłożyć wszelkie myśli o Janet i dzieciach. To już nie wróci, chyba że Tompkins udoskonali swoją metodę. Teraz musiał się zatroszczyć o siebie.
Ostrożnie wybierał drogę wśród ruin, wiedząc, że musi dotrzeć do schronu przed zmrokiem, zanim na ulice wylegną szczury. Jeżeli się nie pośpieszy, ominie go poranna porcja kartofli.
Przełożył Lecz Jęczmyk
Robert Silverberg SZCZĘŚLIWY DZIEŃ W ROKU 2381
A Happy Day in 2381
Oto szczęśliwy dzień w roku 2381. Poranne słońce jest już tak wysoko, że sięga górnych pięćdziesięciu pięter Miejskiej Monady 116. Niebawem cała wschodnia fasada gmachu zalśni jak morze o wschodzie słońca. Fotony wczesnego świtu uruchamiają mechanizm w oknach Charlesa Matterna i szyby robią się nagle przejrzyste.
Mattern przeciąga się. Pobłogosław Boże — mówi sobie w duchu. Jego żona przeciąga się również. Czwórka ich dzieci, które od kilku godzin już nie śpią, może nareszcie rozpocząć dzień. Dzieci zrywają się i tańczą wokół platformy sypialnej śpiewając:
„Błogosław Boże, błogosław Boże, Błogosław wszystkich nas, Błogosław Tatę, błogosław Mamę, błogosław ciebie i mnie, Błogosław każdego, dużego i małego I ziść nam żyzne dnieeeee!”Podbiegają teraz do platformy. Mattern wstaje i całuje wszystkie dzieci po kolei. Indra ma osiem lat, Sander — siedem, Marx — pięć a Cleo — trzy. Charles Mattern głęboko, na dnie serca tai wstyd, że ma tak małą rodzinę; czy można szczerze powiedzieć o człowieku, mającym zaledwie czworo dzieci, że szanuje życie? Ale łono Principessy już nie zaowocuje. Lekarze powiedzieli, że nie urodzi już więcej dzieci. W 27 roku życia jest już całkowicie jałowa. Mattern myśli poważnie o drugiej żonie w domu. Znów tęskni za kwileniem niemowlęcia. Człowiek musi przecież spełniać swą powinność wobec Boga.
— Tato, Siegmund jeszcze tu jest. Przyszedł w nocy, aby być z Mamą.
Dziecko wskazuje palcem. Mattern patrzy. Na platformie sypialnej, po stronie Principessy, w pobliżu pedału nadmuchiwacza leży zwinięty w kłębek czternastoletni Siegmund Kluver, który wszedł do mieszkania Matterna zaraz po północy, aby skorzystać z prawa zbliżenia. Siegmund lubi dojrzałe kobiety. Teraz chrapie; zdrowo się napracował. Mattern trąca go w bok.
— Siegmund! Siegmund! Już ranek!
Chłopiec otwiera oczy. Uśmiecha się do Matterna, siada i sięga po swoją przepaskę biodrową. Jest dosyć przystojny. Mieszka na 757 piętrze, ma już jedno dziecko a drugie jest w drodze.
— Przepraszam — mówi Siegmund. — Zaspałem. Principessa zupełnie mnie wykańcza. To prawdziwa dzikuska!
— Tak, ona jest rzeczywiście bardzo namiętna — przyznaje Mattern. Podobno żona Siegmunda też jest bardzo namiętna. Mattern zamierza ją spróbować, gdy będzie trochę starsza. Może na przyszłą wiosnę…
Siegmund wsuwa głowę pod oczyszczacz molekularny. Principessa wstaje z łóżka, naciska pedał i platforma błyskawicznie się zwija. Principessa zaczyna programować śniadanie. Indra włącza ekran. Ściana rozkwita światłem i barwą.
— Dzień dobry — mówi ekran. — Temperatura powietrza na zewnątrz wynosi 28°, jeżeli to kogoś obchodzi. Dzisiejsze zaludnienie Monady 116 wynosi 881 115 osób. Od wczoraj przybyło 102 a od początku roku — 14 187. Pobłogosław nam Boże, ale tracimy jednak tempo przyrostu. W Monadzie 117 od wczoraj przybyło 131 osób, w tym czworaczki pani Huli Jakobinsky. Ma ona osiemnaście lat i urodziła już przedtem siedmioro dzieci. To się nazywa służebnica Pańska! Jest teraz godzina 6.20. Dokładnie za 40 minut Monada będzie zaszczycona obecnością Nicanora Gortmana, socjokomputatora z Hell, którego będzie można łatwo rozpoznać po zabudynkowym ubraniu w kolorach szkarłatnym i ultrafioletowym. Dr Gortman będzie gościem Charlesa Matterna z 799 piętra. Potraktujemy go, oczywiście, z tym samym błogosławieństwem, z jakim odnosimy się do siebie nawzajem. Błogosław Boże Nicanora Gortmana! A teraz garść nowin z niższych poziomów Monady 116.