Выбрать главу

— Boże pobłogosław — mówi Mattern ostro. — Ktoś tu, zdaje się, chce pójść do zsypu, co?

Dzieci nieruchomieją z rozdziawionymi ustami. Zabawka pada na podłogę. Wszyscy stają na baczność. Principessa podnosi głowę i odgarnia ręką kosmyk czarnych włosów, który opadł jej na oczy; była tak zajęta najmłodszym dzieckiem, że nawet nie słyszała, jak weszli.

— Konflikt rodzi bezpłodność — mówi Mattern. — Przeproście się zaraz.

Indra i Sander całują się i uśmiechają do siebie. Indra potulnie podnosi zabawkę i wręcza ją Matternowi, a ten podaje ją najmłodszemu synowi, Marxowi. Wszyscy patrzą teraz na gościa. Mattern mówi:

— Co moje to twoje.

Przedstawia wszystkich po kolei: żona, dzieci. Konflikt nieco go rozdrażnił, ale uspokaja się, gdy Gortman wyjmuje cztery małe pudełeczka i rozdaje je dzieciom. Zabawki. Błogosławiony gest. Mattern wskazuje na zwiniętą platformę sypialną.

— Tu śpimy. Wystarczy miejsca na troje. Myjemy się w oczyszczaczu, o tutaj. Czy pan lubi odosobnienie przy wydalaniu?

— Tak, oczywiście.

— Naciśnie pan ten guzik, który uruchamia zasłonę. Wydalamy tutaj. Mocz tu, a kał tu. Wszystko się reprodukuje, rozumie pan. Oszczędny z nas ludek, tutaj, w monadach, proszę pana.

— Naturalnie — mówi Gortman.

— Czy życzy pan sobie — mówi Principessa — abyśmy używali zasłony przy wydalaniu? Wiem, że niektórzy zabudynkowcy wyraźnie tego sobie życzą.

— Nie chciałbym w niczym naruszać waszych zwyczajów — mówi Gortman.

Mattern uśmiecha się.

— Jesteśmy, oczywiście, społeczeństwem należącym do kultury poodosobnieniowej. Ale wcale nam nie przeszkadza nacisnąć guzik, jeżeli…

Zająknął się.

— Na Wenus nagość chyba nie jest tabu, prawda? Mam na myśli to, że jest tylko ten jeden pokój, więc…

— Potrafię się dostosować — zapewnia Gortman. — Wyćwiczony socjokomputator musi umieć się dostosować.

— Tak, tak, oczywiście — przyznaje Mattern i śmieje się nerwowo.

Principessa przeprasza gościa, że musi się na chwilę wyłączyć z rozmowy i wysyła do szkoły dzieci, tulące wciąż do siebie nowe zabawki.

— Przepraszam — mówi Mattern — że jestem taki drobiazgowy, ale muszę poruszyć temat pańskich uprawnień seksualnych. Będziemy spali we trójkę na tej samej platformie. Oboje z żoną jesteśmy do pańskiej całkowitej dyspozycji. Unikanie frustracji jest podstawową zasadą takiej społeczności, jak nasza. Czy zna pan nasz zwyczaj przechadzek nocnych?

— Obawiam się, że…

— W Monadzie 116 żadne drzwi nie są zamykane. Nikt nie posiada żadnych przedmiotów wartościowych i jesteśmy bardzo wyrobieni społecznie. Mamy zwyczaj wchodzić nocą do innych mieszkań. W ten sposób stale zmieniamy partnerów; żony zwykle pozostają w domach, a wędrują mężowie, chociaż nie jest to absolutnie regułą. Każdy z nas ma zawsze dostęp do każdego innego dorosłego członka naszej społeczności.

— Dziwne — mówi Gortman. — Sądziłem, że w społeczeństwie, gdzie jest tak dużo ludzi, winien się raczej rozwinąć przesadny kult odosobnienia, a nie przesadna swoboda.

— W pierwszych latach istnienia monad tendencje odosobnienia miały wielu zwolenników. Z czasem wygasły one całkowicie. Niech nam Bóg błogosławi! Unikanie frustracji jest naszym naczelnym celem, w przeciwnym bowiem razie narastałyby napięcia. Odosobnienie równa się frustracji.

— Może pan więc pójść do każdego pokoju w tym olbrzymim gmachu i spać z…

— Nie w całym gmachu — przerwał Mattern. — Tylko w Szanghaju. Jesteśmy przeciwni pozamiejskim przechadzkom nocnym. — Zachichotał cicho. — Nałożyliśmy na siebie kilka drobnych restrykcji. To po to, aby nam wolność nie obrzydła.

Gortman patrzy na Principessę. Ma przepaskę na biodrach i metalową czaszę na lewej piersi. Jest szczupła ale przepysznie zbudowana i mimo że macierzyństwo skończyło się już dla niej bezpowrotnie, nic nie straciła z wdzięku młodości. Mattern mimo wszystko jest z niej bardzo dumny.

— Czy możemy już iść na obchód gmachu? — zapytuje.

Wychodzą. Gortman już w drzwiach kłania się z wdziękiem Principessie. Na korytarzu gość mówi:

— Widzę, że pańska rodzina jest nieco mniej liczna, niż to przewiduje norma.

Jest to skandalicznie niegrzeczne stwierdzenie, ale Mattern wykazuje maksimum wyrozumiałości dla tego faux pas.

— Mielibyśmy z pewnością więcej dzieci — odpowiada łagodnie — ale moja żona została chirurgicznie pozbawiona płodności. To był dla nas wielki cios.

— Zawsze ceniliście tu wielkie rodziny?

— Cenimy życie. Tworzenie nowego życia jest najwyższą cnotą. Zapobieganie temu — największym grzechem. Wszyscy kochamy nasz rojny światek. Czy panu to się wydaje nieznośne? Czy robimy wrażenie nieszczęśliwych?

— Wydajecie się zadziwiająco dobrze przystosowani do tego życia — mówi Gortman — zważywszy, że…

Zawiesił głos.

— Niech pan mówi dalej.

— Zważywszy, że jest was tak wiele. I że spędzacie całe wasze życie wewnątrz tego gigantycznego budynku. Nigdy nie wychodzicie na zewnątrz, prawda?

— Większość z nas istotnie nigdy nie wychodzi — przyznaje Mattern. — Ja sam oczywiście sporo podróżowałem, socjokomputator potrzebuje niewątpliwie szerszej perspektywy. Ale Principessa, na przykład, nie zeszła nigdy poniżej 300 piętra. Po co miałaby zresztą gdziekolwiek chodzić? Sekretem naszego szczęścia jest tworzenie pięcio— lub sześciopiętrowych miasteczek w ramach czterdziestopiętrowych miast tysiącpiętrowej Monady. Nie czujemy się bynajmniej stłoczeni czy zduszeni. Znamy naszych sąsiadów, mamy setki drogich nam przyjaciół. Odnosimy się do siebie nawzajem z błogosławieństwem, lojalnością i uprzejmością.

— I każdy jest zawsze szczęśliwy?

— Prawie każdy.

— Ale są wyjątki? — pyta Gortman.

— To szaleńcy — mówi Mattern. — W naszym otoczeniu staramy się sprowadzić konflikty życiowe do minimum. Jak pan sam widzi, nigdy nie odmawiamy żadnej prośbie. Nigdy i nikomu. Ale czasem zdarzają się tacy, którzy nagle nie mogą już dłużej wytrwać w naszym stylu życia. Szaleją, przeszkadzają innym, buntują się. To bardzo smutne.

— Co robicie z szaleńcami?

— Eliminujemy ich, rzecz jasna — mówi Mattern. Uśmiecha się, gdy ponownie wkraczają do szybu zjazdowego.

Mattern został upoważniony do pokazania Gortmanowi całej Monady. Taka wycieczka zabierze kilka dni. Jest trochę przejęty; nie zna niektórych części gmachu tak, jak winien je znać dobry przewodnik. Ale dołoży starań, aby wszystko poszło dobrze.

— Cały gmach — mówi — wykonany jest z supersprężonego betonu. Cała konstrukcja opiera się na centralnym jądrze usługowym, o powierzchni 200 m2. Pierwotnie przewidywano 50 rodzin na piętro, ale dzisiaj mamy ich już średnio 120 i dawne apartamenty należało podzielić na mieszkania jednoizbowe. Jesteśmy całkowicie samowystarczalni, mamy własne szkoły, szpitale, tereny sportowe, domy kultów religijnych i teatry.

— Żywność?

— Nie wytwarzamy jej, rzecz jasna. Posiadamy za to umowny dostęp do komun rolniczych. Widział pan zapewne, że 9/10 powierzchni lądowej tego kontynentu zużytkowano do produkcji żywności, poza tym są jeszcze fermy morskie. Teraz, gdy nie marnotrawimy już terenu poziomą zabudową żyznej ziemi, żywności jest w bród.

— Ale jesteście chyba na łasce komun wytwarzających żywność?

— A kiedyż to mieszkańcy miast nie byli na łasce farmerów? — pyta Mattern. — Panu się zdaje, że życie na Ziemi opiera się na prawie pięści. Jesteśmy dla nich niezbędni — ich jedyny rynek zbytu. A oni dla nas są jedynym źródłem żywności. Świadczymy im również różne usługi, jak na przykład naprawa maszyn. Ekologia planety osiągnęła optimum. Jesteśmy w stanie wyżywić dodatkowe biliony ludzi. Pewnego dnia, błogosław nam Boże, wyżywimy je!