Szkoła wybrana przez Matterna znajduje się w robotniczym rejonie Pragi, na 108 piętrze. Spodziewa się, że Gortmana to zainteresuje, ponieważ ludność Pragi posiada najwyższy wskaźnik przyrostu w Monadzie 116 i rodziny dwunasto— lub piętnastoosobowe nie są tu bynajmniej rzadkością. Zbliżając się do drzwi szkoły słyszy czyste, dźwięczne głosy śpiewające o boskim błogosławieństwie. Mattern pamięta ten hymn; jak był dzieckiem, śpiewał tę piękną pieśń, marząc o wielkiej rodzinie, którą kiedyś będzie mógł założyć. Cicho nuci pod nosem tak dobrze znane słowa:
„A teraz sieje święte nasienie Co wzrośnie w Mamy łonie,
A oto rośnie nowe życie…”
Nagle incydent. Bardzo nieprzyjemny i nieprzewidziany. W korytarzu podbiega do Matterna i Gortmana jakaś kobieta. Młoda, niechlujna, w cienkiej, szarej przepasce na biodrach. Włosy w nieładzie i zaawansowana ciąża.
— Pomocy! — krzyczy. — Mój mąż oszalał!
Wpada, cała drżąca, w ramiona Gortmana. Gość jest mocno speszony. Za nią biegnie młody, dwudziestoparoletni mężczyzna o zapadniętych policzkach i przekrwionych oczach. W ręku trzyma palnik, którego dysza zarży się rubinem.
— Cholerna jędza — bełkocze. — Wiecznie te bachory. Już jest siedmioro, a tu jeszcze to ósme. Można zwariować.
Mattern jest przerażony. Odciąga kobietę od Gortmana i gorączkowo wpycha gościa w drzwi szkoły.
— Niech pan tam powie, że tu jest szaleniec — mówi Mattern. — Niech natychmiast biegną z pomocą!
Jest wściekły, że Gortman był świadkiem tak nietypowej sceny i chciałby go jak najszybciej stąd usunąć. Dziewczyna, dygocząc na całym ciele, kryje się za plecami Matterna.
— Bądźże rozsądny, młody człowieku — mówi powoli Mattern. — Przecież całe swe życie spędziłeś w monadzie, prawda? Rozumiesz, że rozmnażanie się jest błogosławieństwem. Dlaczego nagle odrzucasz zasady, według których…
— Odwal się od niej, bo cię sfajczę!
Chłopak wymachuje palnikiem przed twarzą Matterna. Mattern czuje liźnięcie żaru i robi gwałtowny unik. Chłopiec mija go i rzuca się na kobietę, która odskakuje ociężale, a palnik przecina jej odzież. Widać nagie, blade ciało przekreślone krwawą pręgą. Kobieta łapie się za wzdęty brzuch i pada krzycząc wniebogłosy. Młodzieniec odtrąca Matterna i celuje palnikiem w bok dziewczyny. Mattern usiłuje chwycić go za ramię, ale chłopiec jest silniejszy. Matternowi udaje się tylko wykręcić mu rękę z palnikiem i smuga ognia zwęgla podłogę. Chłopiec klnąc wypuszcza z rąk palnik i rzuca się na Matterna, okładając go pięściami z całej siły.
— Na pomoc! — krzyczy Mattern. — Na pomoc!
Na korytarz wypada chmara dzieci szkolnych w wieku od ośmiu do jedenastu lat. Biegnąc śpiewają hymn. Odciągają napastnika. Za chwilę już go prawie nie widać pod ruchliwą, bijącą go masą ciał. Dołączają dalsze posiłki z sąsiednich klas. Ryk syren. Przenikliwy dźwięk gwizdka.
— Policja nadchodzi! Rozejść się! — rozbrzmiewa przez megafon głos nauczyciela.
Pojawia się czterech ludzi w mundurach i natychmiast opanowują sytuację. Ranna kobieta leży, jęcząc i pocierając sparzony bok. Szaleniec jest nieprzytomny; ma całą twarz we krwi i wybite oko.
— Co się tu stało? — pyta jeden z policjantów. — Kim pan jest?
— Charles Mattern, socjokomputator, 799 piętro, Szanghaj. Ten człowiek oszalał. Rzucił się na swoją ciężarną żonę z palnikiem. Napadł również na mnie.
Policjanci usiłują podnieść szaleńca na nogi, ale leje im się przez ręce. Przodownik mówi trajkocząc jak pozytywka:
— Winien zbrodniczego napadu na kobietę w płodnym wieku, noszącą nie narodzone jeszcze życie, niebezpieczne tendencje antyspołeczne, mocą władzy, jaka mi została nadana, ogłaszam wyrok likwidacji, wykonać natychmiast! Do zsypu parszywca!
Oddalają się, wlokąc ze sobą szaleńca. Pojawiają się lekarze, którzy nachylają się z troską nad leżącą kobietą. Dzieci ze śpiewem na ustach wracają do klas. Nicanor Gortman jest blady i wstrząśnięty. Mattern ujmuje go za ramię.
— Wszystko już jest w porządku — szepcze gorączkowo. — Takie wypadki czasem się zdarzają. Ale szansa, aby pan to zobaczył, była jedna na bilion! Bardzo nietypowe! Bardzo nietypowe!
Słońce zachodzi. Zachodnia fasada sąsiedniej monady miejskiej lśni purpurowymi pasmami. Nicanor Gortman siedzi w ciszy przy obiedzie z całą rodziną Matterna. Dzieci, jedno przez drugie, opowiadają, jak spędziły dzień w szkole. Na ekranie pojawiają się wiadomości wieczorne. Spiker wspomina o nieszczęśliwym wypadku na 108 piętrze.
— Rany okazały się powierzchowne — mówi — a nie narodzonemu dziecku nie stała się żadna krzywda.
— Błogosław Boże — szepcze Principessa.
Po obiedzie Mattern zamawia w informatorze egzemplarz swojego ostatniego, technicznego artykułu i wręcza go Gortmanowi, aby ten mógł go sobie przeczytać w jakiejś wolnej chwili. Gortman dziękuje.
— Wygląda pan na zmęczonego — mówi Mattern.
— Dzień był trudny. Ale bardzo interesujący.
— Tak. To była prawdziwa podróż, nieprawdaż?
Mattern też jest zmęczony. Zwiedzili prawie 30 różnych pięter; pokazał Gortmanowi rady miejskie, kliniki położnicze, domy kultów religijnych, biura. Jutro czeka ich jeszcze większa wycieczka. Monada Miejska 116 jest społecznością złożoną i zróżnicowaną. I bardzo szczęśliwą, stwierdza w duchu Mattern. Zdarzają się czasem drobne incydenty, ale jesteśmy szczęśliwi. Dzieci idą kolejno spać, całując czule na dobranoc Mamusię, Tatusia i gościa. Biegną przez pokój do swych łóżek jak małe, gołe, słodkie chochliki. Światło automatycznie przygasa.
Mattern jest przygnębiony. Wypadek na 108 piętrze zepsuł mu ten tak poza tym udany dzień.
Mimo to jest pewien, że udało mu się pokazać Gortmanowi wewnętrzną harmonię i spoistość życia monady. A teraz pozwoli gościowi doświadczyć jednej z technik zminimalizowania konfliktów międzyludzkich, tak destruktywnych dla społeczeństwa monady. Mattern wstaje.
— Czas na przechadzkę nocną — oświadcza. — Idę. Pan zostanie tu… z Principessa.
Zdaje sobie sprawę, że w takiej sytuacji gość doceni trochę odosobnienia. Gortman jest nieco zmieszany.
— Do dzieła — mówi Mattern. — Niech pan zażywa rozkoszy. Tutaj nikt nikomu nie odmawia prawa do szczęścia. Wypleniamy samolubów w zarodku. Bardzo proszę. Co moje, to twoje. Zgadzasz się ze mną, Principesso?
— Oczywiście — odpowiada żona.
Mattern wychodzi z pokoju, idzie szybko korytarzem, wchodzi do szybu zjazdowego i zjeżdża na 770 piętro. Gdy wychodzi z szybu słyszy jakieś gniewne krzyki i drętwieje w obawie, że znów zapłacze się w jakąś paskudną historię, ale na szczęście nikt się nie zjawia. Idzie dalej. Mija teraz czarne drzwi zsypu i nagle łapie się na tym, że myśli o tym chłopcu z palnikiem i o tym, gdzie on się teraz znajduje. I naraz, bez uprzedzenia, z zakamarków pamięci wypływa twarz starszego o rok brata Jeffreya, malkontenta, złodzieja, samoluba, który kiedyś poleciał w dół tym samym zsypem, Jeffreya, który nie chciał się przystosować, Jeffreya, którego trzeba było wrzucić do zsypu. Matternowi robi się słabo i w oszołomieniu chwyta pierwszą z brzegu klamkę, aby się nie przewrócić.
Drzwi ustępują. Wchodzi. Nigdy jeszcze przedtem nie odbywał przechadzek na tym poziomie. Na łóżeczkach śpi pięcioro dzieci, a na platformie mężczyzna i kobieta, oboje młodsi od niego. Mattern rozbiera się i kładzie obok kobiety. Dotyka ręką jej uda a potem piersi. Kobieta otwiera oczy i Mattern mówi: