Jeśli nawet Dońda potrzebował wioślarza, faktem jest, że uratował mi życie. Płynęliśmy cztery dni, nic więc dziwnego, iż doszło między nami do zbliżenia. Spuchłem od moskitów, które Dońda zrażał do siebie repellentem, a mnie powtarzał, że w puszce już mało co zostało. I tego nie miałem mu za złe ze względu na specyfikę położenia. Znał moje książki, niewiele mogłem mu więc opowiedzieć, poznałem za to jego koleje. Wbrew brzmieniu nazwiska Dońda nie jest Słowianinem i nie nazywa się Dońda. Imię Affidavid nosi od sześciu lat, kiedy to, opuszczając Turcję, uzyskał affidavid wymagany przez władze i wpisał to słowo do fałszywej rubryki kwestionariusza, tak że otrzymał paszport, czeki podróżne, świadectwo szczepienia, kartę kredytową i ubezpieczenie opiewające na Affidavida Dońdę, uznał więc, że reklamacje nie są warte zachodu, bo właściwie wszystko jedno, jak ktoś się nazywa.
Profesor Dońda przyszedł na świat dzięki serii omyłek. Ojcem jego była Metyska ze szczepu Indian Navaho, matki zaś miał dwie z ułamkiem, mianowicie białą Rosjankę, czerwoną Murzynkę, a wreszcie — Miss Aileen Seabury, kwakierkę, która urodziła go po siedmiu dniach ciąży, w poważnych okolicznościach, bo w tonącej łodzi podwodnej.
Kobieta, która była ojcem Dońdy, została skazana na dożywocie za wysadzenie kwatery porywaczy i za równoczesne spowodowanie katastrofy samolotu Panamerican Airlines. Miała ona rzucić do sztabu porywaczy petardę z gazem rozweselającym, co było pomyślane jako ostrzeżenie. W tym celu przyleciała do Boliwii ze Stanów. Podczas kontroli celnej na lotnisku zamieniła neseser z walizeczką stojącego obok Japończyka i porywacze wylecieli wskutek tego w powietrze, gdyż Japończyk miał w sakwojażu prawdziwą bombę, przeznaczoną dla kogoś innego. Samolot, którym odleciał japoński sakwojaż dzięki osobnej pomyłce, wywołanej strajkiem obsługi lotniska, roztrzaskał się wnet po starcie. Pilot stracił pewno panowanie nad sterami ze śmiechu, jak wiadomo, odrzutowców nie można wietrzyć. Nieszczęsną skazano, i kto jak kto, ale ta dziewczyna zdawała się pozbawiona szans potomstwa, żyjemy jednak w wieku nauki.
Właśnie wtedy profesor Harley Pombernack badał dziedziczność więźniów na terenie Boliwii. Pobierał komórki cielesne od więźniów prostym sposobem: każdy więzień musiał polizać szkiełko mikroskopu, gdyż to wystarczy, by odłuszczyło się trochę komórek błony śluzowej. W tym samym laboratorium inny Amerykanin, doktor Juggernaut, zapładniał sztucznie ludzkie jajeczka. Szkiełka Pombernacka pomieszały się jakoś ze szkiełkami Juggernauta i dostały się do lodówki jako męskie plemniki. Wskutek tego komórką nabłonka językowego Metyski zapłodniono jajeczko pochodzące od dawczyni, co była białą Rosjanką, córką emigrantów. Teraz jasne już jest, czemu nazwałem Metyskę ojcem Dońdy. Skoro jajeczko pochodziło od kobiety, to siłą rzeczy osoba, od której pochodziła komórka zapładniająca to jajeczko, musi być uznana za ojca.
Asystent Pombernacka w ostatniej chwili spostrzegł się, wpadł do laboratorium i zawołał do Pombernacka Do not do it! ale krzyknął niewyraźnie, jak to Anglosasi, i okrzyk jego zabrzmiał Dondo! Potem, przy wypisywaniu metryki, dźwięk ten jakoś się nawinął i stąd poszło nazwisko Dońda — tak przynajmniej powiedziano profesorowi dwadzieścia lat później.
Jajeczko włożył Pombernack do inkubatora, boż nie można było już anulować zapłodnienia. Rozwój embrionalny w retorcie biegnie zwykle około dwu tygodni, potem embrion obumiera. Trzebaż było trafu, że akurat wtedy amerykańska Liga do Walki z Ektogenezą uzyskała po serii procesów zwycięski wyrok, mocą którego wszystkie jajeczka znajdujące się w laboratorium zajął komornik sądowy, zaczem anonsami prasowymi przystąpiono do poszukiwania litościwych niewiast, które by się zgodziły służyć za tak zwane matki donosicielki. Na apel zgłosiło się sporo kobiet, a wśród nich też owa Murzynka — ekstremistka, która, godząc się donosić płód, nie miała pojęcia o tym, że za cztery miesiące będzie wplątana w zamach na składnicę soli kuchennej, będącą własnością firmy Nudlebacker Corporation. Murzynka należała bowiem do zgrupowania aktywnych obrońców środowiska, które sprzeciwiało się budowie centrali atomowej w Massachusetts, a kierownictwo tego zgrupowania nie ograniczało się do akcji propagandowej, lecz pragnęło zniszczyć skład soli dlatego, ponieważ z soli tej wydobywa się elektrolityczną metodą czysty sód, służący za cieplny wymiennik reaktorom, dostarczającym energii dla turbin i dynamomaszyn. Co prawda reaktor, który miał być zbudowany w Massachusetts, obywał się bez sodu metalicznego, był bowiem stosem na szybkich neutronach, z nowym wymiennikiem, a firma, która ten nowy wymiennik produkowała, mieściła się w Oregonie i nosiła nazwę Muddlebacker Corporation; co do soli, którą zniszczono, to nie była kuchenna, lecz potasowa, przeznaczona na sztuczny nawóz. Proces Murzynki wlókł się po instancjach, jako że miał dwie wersje — oskarżenia i obrony. Prokuratura utrzymywała, że szło o zamach na własność rządu federalnego, bo liczy się plan sabotażu oraz premedytowana intencja, a nie przypadkowe omyłki w wykonaniu; obrona natomiast stała na stanowisku, iż był to akt nadpsucia i tak zatęchłego nawozu, stanowiącego własność prywatną, więc kompetentny miał być sąd stanowy, a nie jurysdykcja federalna. Murzynka pojmując, że tak czy owak przyjdzie jej wydać na świat dziecko w więzieniu, chcąc oszczędzić tego maleństwu, zrzekła się kontynuacji macierzyństwa na rzecz nowej filantropki, którą była kwakierka Seabury. Kwakierka, aby się nieco rozerwać, w szóstym dniu ciąży udała się do Disneylandu na wycieczkę łodzią podwodną w tamtejszym superakwarium. Łódź uległa awarii i choć wszystko dobrze się skończyło, pani Seabury poroniła z wrażenia. Wcześniaka udało się jednakowoż uratować. Ponieważ była nim brzemienna tydzień, trudno uznać ją za pełną matkę — stąd ułamkowa kwalifikacja. Potem trzeba było zjednoczonej działalności śledczej dwóch wielkich agencji detektywistycznych, żeby dojść stanu rzeczywistego, tak co do ojcostwa, jak co do macierzyństwa. Postępy nauki zlikwidowały bowiem starą zasadę prawa rzymskiego, iż mater semper certa est. Dla porządku dodam, że zagadką pozostała płeć profesora, podług nauki bowiem z dwóch komórek żeńskich powinna by powstać kobieta. Skąd przyplątał się chromosom płci męskiej, nie wiadomo. Słyszałem od emerytowanego pracownika Pinkertona, który był w Lamblii na safari, że w płci Dońdy nie ma zagadki, albowiem w trzecim oddziale laboratorium Pombernacka dawano szkiełka podstawowe do lizania żabom.
Profesor spędził dzieciństwo w Meksyku, potem naturalizował się w Turcji, gdzie przeszedł z wyznania episkopalnego na buddyzm Zen, a zarazem ukończył trzy fakultety, wreszcie wyjechał do Lamblii, by objąć na kułaharskim uniwersytecie katedrę śwarnetyki.