Jego właściwym fachem było projektowanie fabryk brojlerów, ale gdy przeszedł na buddyzm, nie mógł znieść świadomości mąk, jakim poddaje się w takich fabrykach kurczęta. Podwórko zastępuje im plastykowa siatka, słońce — lampa kwarcowa, kwokę — mały bezwzględny komputer, a swobodne dziobanie — pompa ciśnieniowa, ładująca im żołądki papką z planktonu i mączki rybnej.
Przygrywa im muzyka z taśm, zwłaszcza uwerturami Wagnera, budzi bowiem panikę. Kurczaki poczynają trzepotać skrzydełkami, a to powoduje rozrost mięśni piersiowych, kulinarnie najważniejszych. Bodaj że Wagner był ostatnią kroplą, co przepełniła czarę. W tych Oświęcimiach drobiu, jak mawia profesor, nieszczęsne stworzenia poruszają się w miarę rozwoju wraz z taśmą, do której są przymocowane, aż do końca transportera, gdzie nie ujrzawszy w życiu ani skrawka błękitu czy szczypty piasku, ulegają dekapitacji, rosolizacji i zapuszkowaniu. Ciekawe, jak motyw puszki konserwowej powraca w mych wspomnieniach.
Toteż gdy bawiąc w Stambule profesor otrzymał depeszę treści: Will you be appointed professor of svarnetics at kulałiarian unwersity ten kilodollars yearly answer please immediately colonel Droufoutou Lamblian Bamblian Dramblian security police — odwrotnie wyraził zgodę, wychodząc z założenia, że o tym, czym jest śwarnetyka, dowie się na miejscu, a jego trzech dyplomów starczy dla wykładania każdej ścisłej dyscypliny. W Lamblii wyjawiło się, że o pułkowniku Drufutu nikt już nawet nie pamięta. Indagowani pokrywali zmieszanie lekkim pokasływaniem. Ponieważ kontrakt był podpisany, a zrywając umowę nowy rząd musiałby wypłacić Dońdzie trzyletnie pobory, dano mu katedrę. Nikt nie nagabywał profesora o jego przedmiot, studentów miał niewielu, więzienia były pełne, jak to po zamachu stanu, a w jednym przebywał zapewne człowiek, który wiedział, czym jest śwarnetyka. Dońda szukał tego hasła po wszystkich encyklopediach, ale daremnie. Jedyną pomocą naukową, jaką dysponował uniwersytet w Kulahari, był jak z igły nowy komputer IBM, dar UNESCO. Toteż idea wykorzystania tak cennej aparatury sama się napraszała.
Co prawda decyzja ta nie posunęła problemu daleko naprzód. Zwykłej cybernetyki nie mógł Dońda wykładać — byłoby to sprzeczne z umową. Najgorsze, wyjawił mi, gdyśmy wiosłowali, póki można było odróżnić kłodę drzewa od krokodyla, stały się godziny samotności w hotelu, kiedy łamał sobie głowę nad śwarnetyką. Na ogół pierwej powstaje nowy kierunek badań, a potem kuje się dlań nazwę — on natomiast miał nazwę bez przedmiotu. Długo wahał się między różnymi możliwościami, aż oparł się na tym niezdecydowaniu. Uznał, że nową gałąź wiedzy objawia słowo „między”. Czyż nie nadszedł czas utworzenia fachu interdyscyplinarnego, który zajmie się stykami wszystkich innych? W doniesieniach, przeznaczonych dla pism europejskich, używał zrazu terminu „interystyka”, a jej adeptów jęło się pospolicie zwać „międzakami”. Lecz właśnie jako twórca śwarnetyki zdobył Dońda znaczną — niestety — ujemną sławę.
Nie mógł zajmować się stykami wszystkich specjalności — i tu pośpieszył mu z pomocą przypadek. Ministerstwo Kultury przyobiecało dotacje tej z katedr, która badaniami nawiąże do własnych tradycji kraju. Dońda obrócił ów warunek w niemałą korzyść. Postanowił bowiem badać pogranicze racjonalizmu i irracjonalizmu. Zaczął skromnie, od matematyzacji rzucania uroku. Szczep lambijski Hottu Wabottu od wieków praktykował prześladowanie wrogów in ef figle. Podobiznę wroga, przekłutą drzazgami, dawano do spożycia osłu: jeśli osioł się udławił, był to dobry omen, oznaczający rychłą śmierć wroga. Dońda wziął się więc do cyfrowego modelowania wrogów, osłów, drzazg, itd. Tak doszedł sensu śwarnetyki. Okazało się, że jest ona skrótem angielskiego zdania Stochastic Verification of Automatised Rules of Negatwe Enchantment, czyli stochastyczna weryfikacja zautomatyzowanych reguł rzucania złych uroków. Angielska Naturę, do której posiał artykuł o śwarnetyce, zamieściła go w rubryce Curiosa, w wyimkach, opatrzonych szkalującym komentarzem. Komentator Naturę nazwał Dońdę cyberszamanem, imputując mu, że nie wierzy w to, co robi, jest więc — taki był domyślny wniosek — zwykłym oszustem. Dońda znalazł się w nader niewygodnej sytuacji. Nie wierzył w czary i nie utrzymywał w doniesieniu, jakoby dawał im wiarę, lecz nie mógł tego publicznie wyjawić, bo właśnie przyjął podsunięty przez ministerstwo rolnictwa projekt optymizacji czarów przeciw suszy i szkodnikom zbóż. Nie mogąc ani odciąć się od magii, ani do niej przyznać, znalazł wyjście w charakterze śwarnetyki jako studium INTER — dyscyplinarnego. Postanowił trwać między magią i nauką! Jeśli krok ten wymusiły na profesorze okoliczności, faktem jest, że właśnie wtedy wstąpił na drogę największego odkrycia całej ludzkiej historii.
Zła fama, co stała się jego udziałem w Europie, już go, niestety, nie opuściła. Niska sprawność lamblijskiego aparatu policyjnego powodowała znaczny wzrost przestępstw, zwłaszcza przeciw życiu. Kacykowie ulegając laicyzacji nagminnie przechodzili od magicznych prześladowań oponentów ku realnym, aż dnia nie było, żeby krokodyle, wylegujące się na mieliźnie vis a vis parlamentu, nie obgryzały czyjejś kończyny. Dońda wziął się do cyfrowej analizy tego zjawiska, a ponieważ sam zajmował się jeszcze wtedy sprawozdawczością, określił projekt jako Methodology of Zeroing Illicite Murder. Czysty przypadek sprawił, że skrót tej nazwy brzmiał MZIMU. Po kraju rozeszła się wieść, że w Kułahari działa potężny czarownik Bwana Kubwa Dońda, którego MZIMU czuwa nad każdym ruchem obywateli.
W następnych miesiącach wskaźniki przestępczości wykazały znaczny spadek.
Zachwyceni politycy jęli domagać się od profesora a to takiego zaprogramowania czarów ekonomicznych, żeby płatniczy bilans Lamblii stał się dodatni, a to budowy miotacza plag i klątw na ościenny kraj Gurunduwaju, który wypierał kokosy lamblijskie z wielu rynków zagranicznych. Dońda opierał się tym naciskom, lecz miał z tym trudności, gdyż w czarnoksięską moc komputera uwierzyli liczni jego doktoranci. Tym marzyła się w neofickim zacietrzewieniu magia już nie kokosowa, lecz polityczna, co by dała Lamblii prym światowy. Zapewne; Dońda mógł oświadczyć publicznie, że tego nie wolno się po śwarnetyce spodziewać. Musiałby jednak przeuzasadnić wówczas znaczenie śwarnetyki argumentacją, której nikt wśród czynników rządowych nie byłby w stanie pojąć. Był więc skazany na lawirowanie. Tymczasem pogłoski o MZIMU Dońdy zwiększyły wydajność pracy, tak że nawet bilans płatniczy trochę się poprawił. Odcinając się od tej naprawy, profesor odciąłby się zarazem od dotacji, a tego nie mógł zrobić przez wzgląd na wielkie, zamyślone przedsięwzięcia.
Kiedy przyszła mu do głowy ta myśl, nie wiem, gdyż opowiadał o tym akurat w chwili, w której wyjątkowo zaciekły krokodyl odgryzł łopatkę mego pagaja. Dałem mu między oczy kamiennym pucharem, który Dońda otrzymał od delegacji czarowników, co nadała mu godność szamana honoris causa. Puchar pękł i sfrustrowany tym profesor jął mi czynić wyrzuty, które poróżniły nas aż do następnego biwaku. Wiem tylko, że Katedra przekształciła się w Instytut Śwarnetyki Eksperymentalnej i Teoretycznej, a Dońda został prezesem Komisji Roku 2000 przy Radzie Ministrów, z nowym zadaniem stawiania horoskopów i magicznego wcielania ich w życie. Myślałem sobie, że nazbyt ulegał sytuacji, nic mu jednak nie powiedziałem, boż uratował mi życie.
Rozmowy nie kleiły się nazajutrz także przez to, iż rzeka na odcinku dwudziestu mil stanowi granicę Lamblii i Gurunduwaju, więc posterunki obu państw ostrzeliwały nas od czasu do czasu, na szczęście niecelnie. Krokodyle czmychnęły, choć wolałem już ich towarzystwo od tych incydentów; Dońda miał przygotowane flagi Lamblii i Gurunduwaju, którymi powiewaliśmy ku żołnierzom, ale ponieważ rzeka płynie głębokimi zakolami, parę razy machaliśmy niewłaściwą flagą, i przychodziło zaraz kłaść się w pirodze na brzuchu, przy czym od kul ucierpiał bagaż profesora.