SYLWIA wybiera na chybił—trafił jedną kopertę.
SYLWIA: — Wheeling, Zachodnia Wirginia. Zaraz, kogo ja znam w Wheeling? — (Wprawnie otwiera kopertę swoimi mechanicznymi rękami, czyta): — „Droga pani Lovejoy, Pani mnie nie zna, ale ja właśnie przeczytałam o Pani w» Reader’s Digest «i nie mogę powstrzymać łez”. „Reader’s Digest”? Mój Boże, przecież ten artykuł ukazał się czternaście lat temu. A ona go właśnie przeczytała?
DERBY: — „Reader’s Digest” jest niezniszczalny. Ten numer, co leży u nas w domu, ma chyba z dziesięć lat. Zawsze go czytam, jak chcę się podnieść na duchu.
SYLWIA (czytając dalej): — Już nigdy w życiu, bez względu na to, co mnie spotka, nie będę narzekała. Pół roku temu, kiedy mój mąż najpierw zastrzelił swoją przyjaciółkę, a potem sam palnął sobie w łeb, myślałam, że człowiek nie może być już bardziej nieszczęśliwy. Zostawił mnie z siedmiorgiem dzieci i ośmioma ratami do zapłacenia za Buicka Roadmastera, który miał trzy kapcie zamiast opon i nawalony wał korbowy. Ale kiedy przeczytałam o Pani, pomyślałam sobie, że jednak jestem bardzo szczęśliwa.” Czy to nie uroczy list?
DERBY: — Bardzo.
SYLWIA: — Jest jeszcze postscriptum: „Proszę szybko przychodzić do zdrowia, słyszy Pani?” — (Odkłada list na stół). — Czy jest może coś z Vermont?
DERBY: — Z Vermont?
SYLWIA: — W ubiegłym miesiącu, kiedy byłam w depresji, napisałam list, niestety bardzo głupi, egoistyczny i pełen rozczulania się nad sobą, do młodego lekarza, o którym przeczytałam w,Kobiecie i Domu”. Bardzo się tego wstydzę. Żyję w ciągłym strachu, co on mi odpisze — o ile w ogóle odpisze.
GLORIA: — A cóż on może odpisać?
SYLWIA: — Może mi napisać o prawdziwym ludzkim cierpieniu, o ludziach, którzy nie mają co do garnka włożyć, tak biednych, że nigdy w życiu nie byli u lekarza. I cóż wobec tego znaczę ja — z całą pomocą, jakiej doznałam, czułą troską, jaką jestem otoczona, i najnowszymi zdobyczami nauki, z których korzystam.
Przebitka na korytarz przed pokojem Sylwii. Na drzwiach widać napis: TUTAJ WCHODŹ ZAWSZE Z UŚMIECHEM! Frankenstein i Little mają właśnie wejść.
LITTLE: — Ona tam jest?
FRANKENSTEIN: — Te jej części, których nie ma na dole.
LITTLE: — Mam nadzieję, że wszyscy przestrzegają tego polecenia.
FRANKENSTEIN: — To należy do terapii. Leczymy całego pacjenta.
GLORIA wychodzi z pokoju, starannie zamyka za sobą drzwi i wybucha głośnym płaczem.
FRANKENSTEIN (do Glorii z niesmakiem): — Jakżeż to można tak głośno płakać? Co się znów stało?
GLORIA: — Doktorze Frankenstein, niech pan jej pozwoli umrzeć. Na miłość boską, niech pan jej pozwoli umrzeć!
LITTLE: — Czy to jest jej pielęgniarka?
FRANKENSTEIN: — Jest za głupia na to, żeby być pielęgniarką! Zasmarkana kosmetyczka. Dostaje sto dolarów tygodniowo za to, że dba o twarz i włosy pacjentki. — (Do Glorii): — Przegrałaś, złotko. Masz tę posadkę z głowy.
GLORIA: — Co?
FRANKENSTEIN: — Bierz swój czek i zjeżdżaj!
GLORIA: — Jestem jej najbliższą przyjaciółką.
FRANKENSTEIN: — Napisz do niej parę słów.
GLORIA: — Jestem jej jedyną przyjaciółką.
FRANKENSTEIN: — Ładna przyjaciółka! Dopiero co prosiłaś mnie, żebym ją zabił.
GLORIA: — Owszem, w imię miłosierdzia.
FRANKENSTEIN: — Taka jesteś pewna, że istnieje niebo? Chcesz ją tam jak najprędzej posłać, po skrzydełka i harfę pewnie, co?
GLORIA: — Wiem w każdym razie, że istnieje piekło. Widziałam je. O, tam. A pan jest jego wielkim wynalazcą.
FRANKENSTEIN (urażony, odpowiada dopiero po chwili): — Boże, jakie głupstwa ludzie nieraz wygadują.
GLORIA: — Czas wreszcie, żeby przemówił ktoś, kto ją naprawdę kocha.
FRANKENSTEIN: — Kocha.
GLORIA: — Pan nie ma pojęcia, co to słowo znaczy.
FRANKENSTEIN: — Kocha — (bardziej do siebie niż do niej). — Czy ja mam żonę? Nie. Czy mam kochankę? Nie. Kochałem w życiu tylko dwie kobiety — matkę i tę tutaj. Matki nie byłem w stanie uchronić przed śmiercią. Właśnie skończyłem medycynę, kiedy konała na raka. „Okay, mądralo, powiedziałem sobie, jesteś ważny doktor z Heidelbergu, zobaczymy, czy potrafisz.uratować swoją matkę od śmierci”. Wszyscy mi mówili, że sprawa jest beznadziejna, a ja na to, że głowy nie dam, ale postaram się coś dla niej zrobić. Ostatecznie uznali, że jestem stuknięty, i wsadzili mnie na jakiś czas do czubków. Kiedy wyszedłem, już nie żyła. Dokładnie tak, jak przepowiedzieli wszyscy mądrzy ludzie. Ale ci wszyscy mądrzy ludzie nie wiedzieli jednej rzeczy: jakich cudów potrafi dokonać technika; ja też wtedy nie wiedziałem, ale miałem się o tym przekonać. Wstąpiłem więc do Instytutu Techniki Massachusetts i przez sześć długich lat studiowałem mechanikę, elektryczność i chemię. Mieszkałem na strychu. Odżywiałem się czerstwym chlebem i serem, którego używają do pułapek na myszy. Kiedy opuściłem instytut, powiedziałem sobie: „No cóż, chłopcze, najprawdopodobniej jesteś w tej chwili jedynym facetem na świecie mającym dostateczne wykształcenie, by uprawiać medycynę dwudziestego wieku.” Zacząłem pracować w Klinice Curleya w Bostonie. Pewnego dnia przywieźli tę kobietę: na zewnątrz piękna, ale w środku — szmelc. Dosłownie skóra zdjęta z mojej matki. Była wdową po człowieku, który jej zostawił pięćset milionów dolarów. Nie miała żadnej rodziny. Mądrzy ludzie i tym razem powiedzieli: „Ta kobieta musi umrzeć”. A ja im na to: „Zamknijcie się i posłuchajcie. Ja wam powiem, co zrobimy”.
Cisza.
LITTLE: — Pasjonująca historia.
FRANKENSTEIN: — To jest historia o miłości. — (Do Glorii): — Ta love story zaczęła się na długie lata przed twoim urodzeniem, ty specjalistko od kochania. I trwa w dalszym ciągu.
GLORIA: — W zeszłym miesiącu prosiła mnie, żebym jej przyniosła pistolet, chciała odebrać sobie życie.
FRANKENSTEIN: — I ty myślisz, że ja o tym nie wiem? — (Wycelowując w Little’a duży palec): — A w zeszłym miesiącu napisała do niego list, w którym prosiła: „Doktorze, jeśli pan ma serce, niech pan mi przywiezie odrobinę cyjanku”.
LITTLE (zdumiony): — To pan o tym wiedział? Pan… pan czyta jej korespondencję?
FRANKENSTEIN: — Musimy wiedzieć, co ona naprawdę myśli. Mogłaby nas oszukiwać, po prostu udawać, że jest szczęśliwa. Mówiłem panu o tej awarii tranzystora bipolarnego w ubiegłym miesiącu. Gdybyśmy nie czytali jej korespondencji i nie słuchali tego, co mówi do takich różnych półgłówków, jak ta tutaj, moglibyśmy w ogóle nie wiedzieć, że cokolwiek nawaliło. — (Urażony do żywego) — Niech pan tam wejdzie. Niech pan zostanie tak długo, jak pan sam uzna za stosowne, i niech pan ją pyta, o co chce. A potem proszę mi powiedzieć szczerze: czy zastał pan tam kobietę szczęśliwą, czy kobietę w piekle.
LITTLE (z wahaniem): — Ja…
FRANKENSTEIN: — No, niech pan wchodzi! Bo ja mam tu jeszcze to i owo do powiedzenia naszej miss roku, szanownej pannie Mizerykordii. Chciałbym jej pokazać ciało, które od lat przebywa w trumnie, niech zobaczy, jaka ładna jest śmierć, której tak pragnie dla swojej przyjaciółki.
LITTLE zastanawia się, co by tu powiedzieć, w końcu wyrazem twarzy daje do zrozumienia, że chce być lojalny w stosunku do wszystkich. Wchodzi do pokoju pacjentki. Przebitka na pokój. Sylwia jest sama, odwrócona tyłem do drzwi.
SYLWIA: — Kto tam?
LITTLE: — Przyjaciel. Ktoś, do kogo pani napisała list.
SYLWIA: — To może być każdy. Chciałabym pana zobaczyć. — (Little pokazuje się jej. Sylwia ogląda go od stóp do głów z rosnącą sympatią.) — Doktor Little, lekarz domowy z Vermont.