Выбрать главу

Prawdę mówiąc, ta katastrofa wcale nie okazała się taka zła. Nawet gdyby ktoś się na głowie postawił, nie będzie za godzinę w Londynie, za dwie w Bangkoku, a za trzy w Melbourne. No więc nie będzie, i co z tego? Pewnie, skrachowało moc firm, taki koncern IBM chociażby, podobno wytwarza teraz tabliczki i rysiki, ale może to kawał. Komputerów strategicznych już też nie ma, ani samonawodzących się głowic, ani maszyn cyfrowych, wojny podwodnej, lądowej i orbitalnej, informatyka ogłosiła upadłość, giełdy zadygotały, podobno czternastego listopada byznesmeni wyskakiwali na Piątej Ulicy z okien tak gęsto, że zderzali się w powietrzu. Poplątały się wszystkie rozkłady jazdy, lotów, rezerwacje hotelowe, więc już nie muszą się martwić w metropoliach, czy polecieć na tę Korsykę, czy pojechać autem, czy wynająć przez komputer na miejscu, czy w trzy dni zwiedzić Turcję, Mezopotamię, Antyle i Mozambik z Grecją na dokładkę. Ciekawe, kto wytwarza balony? Pewno chałupnicy.

Ostatni balon; który oglądałem przez lornetkę, dopóki mi jej małpa nie zabrała, miał sieć splecioną z dziwnie krótkich sznurków, całkiem jak ze sznurowadeł, może i w Europie też już chodzą na bosaka? Widocznie te dłuższe sznury wyplatały ostatnio tylko komputery powroźnicze. Strach rzec, ale słyszałem na własne uszy, nim radio zamilkło, że nie ma już dolara. Zdechł, biedaczek… Żałuję tylko, że z bliska nie widziałem Przełomowej Chwili.

Podobno rozległ się mały trzask i prask, pamięć maszynowa stała się w oka mgnieniu biała jak umysł nowo narodzonego, a z informacji, wynicowanej na materialną stronę, po wstał niespodziewanie malutki Kosmosek, Uniwersiątko, Wszechświatunio, ot, w kłębuszek atomowego prochu obróciła się wiedza gromadzona wiekami. Z radia też dowiedziałem się, jak taki Mikrokosmosek wygląda, jest maciupeńki, a tak zamknięty, że niczym nie można doń wtargnąć. Podobno ze stanowiska naszej fizyki stanowi specjalną postać nicości, a mianowicie Nicość Wszędzie gęstą, całkowicie Nieprzepuszczalną. Nie pochłania światła, nie można go rozciągnąć, ścisnąć, rozbić, wydrążyć, ponieważ znajduje się poza naszym Uniwersum, choć niby w jego wnętrzu. Światło ześlizguje się po jego obłych poboczach, wymijają go dowolnie rozpędzone cząstki, i nie rozumiem tego, co oświadczały autorytety, że jakoby ten, jak mawia Dońda — „Kosmosesek” — jest Wszechświatem, całkowicie dorównującym naszemu, czyli zawiera mgławice, galaktyki, chmury gwiazdowe, a może już i planety z lęgnącym się na nich życiem. Tym samym rzec wolno, iż ludzie powtórzyli dalipan Genezę, co prawda zupełnie niechcący, a nawet wbrew żywionym intencjom, bo na tym najmniej im zależało.

Gdy Kosmosek narodził się, zapanowała wśród uczonych powszechna konsternacja i dopiero gdy jeden z drugim wspomniał ostrzeżenia Dońdy, na wyprzódki jęli mu słać listy, apele, telegramy, pytania, a też bodaj jakieś dyplomy honorowe w trybie przyspieszonym. Lecz właśnie wtedy jął profesor pakować walizy i mnie namówił do wyjazdu w tę przygraniczną okolicę, bo ją spenetrował i upodobał sobie już poprzednio. Wziął ze sobą też koszmarnie ciężki kufer z książkami — wiem coś o tym, bom go dźwigał ostatnie pięć kilometrów, kiedy się nam benzyna skończyła i łazik utknął; nie zostało już z niego nic prawie, przez pawiany. Sądziłem, że profesor chce kontynuować prace naukowe, by położyć kamień węgielny pod odbudowę cywilizacji, ale nic z tego. Zadziwił mnie Dońda! Mieliśmy, naturalnie, liczne sztucery, sztućce, piły, gwoździe, kompasy, siekiery i inne rzeczy, których listę sporządził notabene profesor w oparciu o oryginalne wydanie Robinsona Crusoe. Ponadto wziął jednak za sobą Nature, Physical Review, Physical Abstracts, Futurum oraz teczki pełne gazetowych wycinków poświęconych prawu Dońdy.

Co wieczór po kolacji odbywał się Seans Rozkoszy, czyli Vendetty — radio, nastawione na pół głosu, nadawało najświeższe koszmarne wieści, okraszone wystąpieniami znamienitych naukowców i innych ekspertów, profesor zaś, pykając fajkę z przymkniętymi oczami, słuchał, jak odczytywałem wybrane na dany wieczór co zjadliwsze wykpienia prawa Dońdy, a też insynuacje oraz obelgi: te ostatnie, własnoręcznie podkreślone przezeń czerwonym długopisem, musiałem niekiedy odczytywać parokrotnie. Wyznaję, że posiedzenia te rychło mi się znudziły. Czy aby wielki umysł nie uległ fiksacji? Gdym odmówił dalszego czytania, profesor począł chodzić do dżungli na spacery, jakoby zdrowotne — ażem go zaszedł na polanie, jak czytał gromadzie zdziwionych pawianów celniejsze ustępy z Naturę.

Nieznośny zrobił się profesor, a jednak z utęsknieniem wyczekuję jego powrotu. Stary Maramotu twierdzi, że Bwana Kubwa nie wróci, bo porwało go Złe Mzimu, osioł. Na odchodnym profesor powiedział mi dwie rzeczy. Zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Najpierw tę, że z prawa Dońdy wynika równowartość wszelkiej informacji: wszystko jedno, czy bity wiadomości są genialne czy kretyńskie, trzeba ich sto miliardów na stworzenie jednego protonu. A więc zarówno mądre, jak i idiotyczne słowo staje się ciałem. Uwaga ta w zupełnie nowym świetle stawia filozofię bytu. Czyżby gnostycy z Manicheuszem nie byli takimi przeniewiercami, jak to ogłosił kościół? Ponadto, czy może być, aby Kosmos, sporządzony z wyartykułowania heptyliona głupstw, niczym się nie różnił od Kosmosu, powstałego z wygłoszonej mądrości?

Zauważyłem też, że profesor pisze coś nocami. Niechętnie, bo niechętnie, ale zdradził mi w końcu, że jest to Introduction to Svarnetics, czyli Inquiry into the General Technology of Cosmoproduction. Profesor zabrał, niestety, rękopis ze sobą. Toteż wiem tylko, że podług niego każda cywilizacja trafia na próg kosmokreacji, świat stwarza bowiem zarówno ten, kto się zbyt nagenialni, jak i ten, kto nazbyt zidiocieje. Tak zwane Białe i Czarne Dziury, wykryte przez astrofizyków, są to miejsca, w których niezwykle potężne cywilizacje usiłowały obejść barierę Dońdy lub wysadzić ją z posad, ale im nie wyszło: same siebie za to z Uniwersum wysadziły.

Zdawałoby się, że już nic nie ma większego od takiej refleksji. No, bo skoro Dońda wziął się do pisania metodyki i teorii Genesis!

A jednak wyznam, że mocniej poruszyły mnie jego słowa ostatniej nocy przed wyruszeniem po tytoń. Piliśmy mleko kokosowe, sfermentowane podług przepisu starego Maramotu — ohydną bryję, konsumowaną przez wzgląd na trud fabrykacji (nie wszystko było złe dawniej: chociażby whisky) — aż w pewnej chwili, płucząc usta wodą źródlaną, profesor rzekł: Ijonie, czy pamiętasz dzień, w którym nazwałeś mnie błaznem? Widzę, że pamiętasz. Powiedziałem wtedy, że zbłaźniłem się w oczach naukowego świata wymyśleniem magicznej treści dla śwarnetyki. Gdybyś jednak nie na ową decyzję patrzał, ale na całe moje życie, zobaczyłbyś bigos, któremu na imię Zagadka. W losie moim wszystko układało się do góry nogami! Z przypadków ułożył się cały, i to pomylonych. Przez pomyłkę przyszedłem na świat. Wskutek omyłki otrzymałem imię. Nieporozumienie jest moim nazwiskiem. Wskutek błędu stworzyłem śwarnetykę, bo chyba pojmujesz, że telegrafista przekręcił po prostu kluczowe słowo, jakiego użył nie znany mi, a niezapomniany pułkownik Drufutu z kulaharskiej policji bezpieczeństwa! Byłem tego pewien od razu. Czemu nie próbowałem odtworzyć depeszy — skorygować, poprawić, prostować? Ba! Zrobiłem co lepszego, bo dopasowałem do tego błędu działalność, która (jak widzisz) miała przed sobą niejaką przyszłość! Więc jakże — omyłkowy facet, z przypadkową karierą, wplątany w stek afrykańskich nieporozumień, odkrył, skąd świat się wziął i co z nim będzie? O nie, mój drogi. Za wiele tych lapsusów! Za wiele na rację dostateczną! Nie to, na co patrzymy, należy przestroić, lecz innego trzeba punktu widzenia. Spójrz na ewolucję życia. Miliardy lat temu powstały praameby, nieprawdaż? Cóż one umiały? Powtarzać się. W jaki sposób? Dzięki trwałości cech dziedzicznych. Gdyby dziedziczność była naprawdę bezbłędna, aż po dziś nie byłoby na tym globie nikogo prócz ameb. Cóż się stało? Ano, doszło do pomyłek. Biologowie nazywają je mutacjami. Lecz czymże jest mutacja, jeśli nie ślepą omyłką? Nieporozumieniem między rodzicem — nadawcą, a potomkiem — odbiorcą. Na obraz i podobieństwo swoje, tak… ale nieporządnie! Niedokładnie! I ponieważ wciąż psuło się podobieństwo, powstały trylobity, gigantozaury, sekwoje, kozice, małpy i my. Z zestrzelenia niedbalstw, potknięć — ale przecież to samo było z moim życiem. Z niedopatrzeń powstałem, przypadkowo trafiłem do Turcji, z niej traf rzucił mnie do Afryki, co prawda walczyłem wciąż jak pływak z falą, ale to ona mnie niosła, nie ja nią kierowałem… Czy pojmujesz? Nie doceniliśmy, mój drogi, dziejowej roli błędu jako fundamentalnej Kategorii Istnienia. Nie myśl po manichejsku! Podług tej szkoły Bóg stwarza ład, któremu szatan wciąż nogę podstawia. Nie tak! Jeśli dostanę tytoń, napiszę zbywający w księdze filozoficznych rodzajów ostatni rozdział, mianowicie ontologię Apostazy, czyli teorię bytu, który na błędzie stoi, albowiem błąd się błędem odciska, błędem obraca, błędami tworzy, aż losowość zamienia się w Los świata.