Odtąd obserwowałem nieustannie przebieg badań, przyczyniając się do nich poniekąd w charakterze doradcy technicznego.
Aparatura służąca do eksperymentów jest skomplikowana, ale zasady jej działania proste. Bardzo krótkie, ale nadzwyczaj silne impulsy ultradźwiękowe wytwarzane są przez specjalny wirujący nadajnik, zanurzony w ciężkim płynie pochodzenia organicznego. Powstała wiązka drgań przenika w głąb Ziemi. Wprowadzając nader pomysłowy wkład opóźniający, którego opisu nie mogę przytoczyć, uzyskujemy możność dowolnego wybierania echa z pewnej określonej głębokości, po czym otrzymujemy już normalny obraz badanych warstw na ekranie lampy oscyloskopowej.
Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z prof. Hancockiem, jego aparat był jeszcze dość prymitywny, ale już i ten aparat potrafił wykazać, jakie jest rozmieszczenie skał do głębokości około stu metrów; widzieliśmy też na nim całkiem wyraźnie część linii kolejowej Bakerloo, której tunel przebiega w pobliżu laboratorium. Sukces profesora opierał się w znacznej mierze na dużej intensywności wysyłanych przez niego impulsów ultradźwiękowych; niemal od samego początku był on w stanie uzyskiwać moc rzędu setek kilowatów, która prawie w całości emitowana była w głąb Ziemi. Niebezpiecznie było przebywać w pobliżu nadajnika. Zauważyłem też wokół niego silne rozgrzewanie się gruntu. Dziwiła mnie trochę obfitość ptaków w okolicach laboratorium, ale wkrótce odkryłem, że są one zwabiane przez setki martwych robaków, które leżą na powierzchni.
W momencie śmierci dra Claytona, t j. w roku 1960, urządzenie pracowało z mocą powyżej jednego megawata i uzyskiwano za jego pomocą dość wyraźne obrazy warstw leżących na głębokości do półtora kilometra.
Dr Clayton zdążył jeszcze porównać otrzymane wyniki z tym, co mówiły dane geograficzne, i udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że wyniki te są pełnowartościowe.
Śmierć dra Claytona w wypadku samochodowym była wielką tragedią. Wywierał on zawsze pewien wpływ stabilizujący na prof. Hancocka, który sam nie interesował się zbytnio praktycznym zastosowaniem swoich osiągnięć. Zauważyłem niebawem, że punkt widzenia profesora uległ wyraźnej zmianie, a w kilka miesięcy później profesor zwierzył mi się ze swoich nowych ambicji. Starałem się go namówić, aby opublikował wyniki dotychczasowych badań (wydał już ponad 50 tys. funtów i Komisja Kontroli Finansowej znów się nam zaczynała dawać we znaki), ale profesor poprosił jeszcze o małą zwłokę. Sądzę, że najlepiej wyjaśnię jego punkt widzenia, cytując jego własne słowa, które zapamiętałem bardzo dokładnie, ponieważ wypowiedziane zostały ze szczególną emfazą.
— Czy zastanawiał się pan kiedy — rzekł prof. Hancock — czym właściwie jest wnętrze Ziemi? Nasze kopalnie i studnie zaledwie drasnęły jej powierzchnię. To, co leży głębiej, jest bardziej nieznane niż druga strona Księżyca. Wiemy, że gęstość Ziemi jest nadspodziewanie duża: znacznie większa, aniżeli by na to mogły wskazywać skały i gleby tworzące jej skorupę. Jądro może być jednolitą masą metalu, ale nie mieliśmy dotychczas sposobu, aby się czegokolwiek dowiedzieć w tej kwestii. Na głębokości zaledwie piętnastu kilometrów ciśnienie musi wynosić około pięciu ton na centymetr kwadratowy, jeśli nie więcej, a temperatura — setki stopni. Co się może dziać w samym centrum, to się nie da nawet ogarnąć wyobraźnią: ciśnienie musi tam wynosić tysiące ton na centymetr. Dziwnie jest pomyśleć, że za kilka lat dotrzemy, być może, do Księżyca i nawet kiedy zalecimy do gwiazd, wciąż będziemy równie dalecy od tego piekła, które się znajduje w odległości zaledwie sześciu tysięcy kilometrów pod naszymi stopami… Obecnie mogę uzyskać czytelne echo z głębokości trzech kilometrów, ale w ciągu kilku miesięcy spodziewam się powiększyć moc nadajnika do dziesięciu megawatów. Przypuszczam, że wtedy jego zasięg wzrośnie do piętnastu kilometrów; i nie mam wcale zamiaru na tym poprzestać.
Jego słowa zrobiły na mnie wrażenie. Mimo to byłem nastawiony raczej sceptycznie.
— Wszystko to pięknie — odparłem — ale przecież im głębiej pan się zapuści, tym mniej będzie do zobaczenia. Takie ciśnienie wyklucza możliwość istnienia jaskiń, więc po kilku kilometrach będzie już tylko jednostajna masa, tyle że coraz gęstsza i gęstsza.
— Możliwe — zgodził się profesor. — Mimo to niejedno mogę wywnioskować choćby z samego sposobu przenikania. Zresztą zobaczymy.
Działo się to cztery miesiące temu; a wczoraj oglądałem wynik tych badań. Kiedy przybyłem na jego zaproszenie do pracowni, profesor był wyraźnie podniecony, ale nie byłem w stanie odgadnąć, co odkrył, jeśli cokolwiek odkrył. Pokazał mi swoją ulepszoną aparaturę i wydobył zanurzony zwykle w płynie odbiornik. Czułość mikrofonów była teraz o wiele większa i już samo to podwoiło zasięg, niezależnie od wzrostu mocy nadajnika. Dziwnie było oglądać obracającą się powoli stalową konstrukcję i uświadamiać sobie, że bada ona w tej chwili rejony, pomimo ich bliskości na zawsze niedostępne dla człowieka.
Kiedyśmy weszli do kabiny z urządzeniem obserwacyjnym, profesor był dziwnie milczący. Włączył nadajnik i chociaż znajdował się on pięćdziesiąt metrów od nas, poczułem przykre mrowienie. Potem ekran oscyloskopu zaświecił i obracający się z wolna promień narysował tyle razy już widziany przeze mnie obraz. Ale znacznie ostrzejszy dzięki zwiększonej mocy i czułości urządzenia. Operując regulatorem głębokości nastawiłem aparat na tunel metra, doskonale widoczny w postaci ciemnej smugi na świecącym blado ekranie. Kiedy tak patrzyłem, smużka wypełniła się nagle jak gdyby mgłą i zrozumiałem, że widzę przejeżdżający pociąg.
Po chwili zacząłem się opuszczać głębiej.
Chociaż widziałem ten obraz wiele razy, wrażenie było zawsze niesamowite: obserwowałem napływające na mnie świetliste masy i wiedziałem, że są to zagrzebane głęboko odłamy skalne, prawdopodobnie gruz lodowcowy sprzed pięćdziesięciu tysięcy lat. Dr Clayton opracował mapę, według której mogliśmy teraz identyfikować kolejno różne warstwy. Po niedługim czasie ujrzałem, że gleby namułowe pozostały nade mną i że zagłębiam się w ogromną nieckę gliny, która zbiera w sobie i przechowuje cały zapas wody, dostępny studniom artezyjskim naszego miasta. Wkrótce zacząłem się pogrążać w skalne podłoże, przeszło kilometr pod powierzchnią.
Obraz był ciągle wyraźny i jasny, chociaż widziałem niewiele, bo struktura gruntu niewiele się już zmieniała. Ciśnienie dochodziło do tysiąca atmosfer: wkrótce stanie się niemożliwe istnienie jakiegokolwiek wydrążenia, bo nawet skała zacznie być płynna. Spadałem kilometr za kilometrem, ale już jedynie blada mgiełka przepływała po ekranie, z rzadka tylko czymś przerywana, kiedy echo wracało od żyły jakiegoś gęstszego minerału. Zdarzały się one tym rzadziej, im głębiej, albo może stały się już tak drobne, że zupełnie niedostrzegalne.
Skala widzianego obrazu była oczywiście coraz mniejsza. Jego średnica wynosiła już teraz wiele kilometrów i poczułem się nagle jak lotnik, patrzący z niezmiernej wysokości na nieprzerwane morze obłoków. Poczułem przez moment zawrót głowy na myśl o otchłani, w jaką spoglądam. Nie sądzę, aby grunt pod nogami kiedykolwiek jeszcze wydał mi się w pełni twardy.
Na głębokości kilkunastu kilometrów zatrzymałem się i popatrzyłem na prof. Hancocka. Od pewnego czasu nie było żadnych zmian i wiedziałem, że tutaj skała musi już być zbita w bezkształtną i jednolitą masę. Przeprowadziłem w myśli szybkie obliczenie i dreszcz mnie przejął, kiedy uświadomiłem sobie, że tu, gdzie jestem, ciśnienie musi wynosić co najmniej pięć ton na centymetr kwadratowy. Promień krążył teraz bardzo powoli, bo słabe echa potrzebowały już wielu sekund, żeby wydostać się na powrót z tych głębin.