Przy odprawie paszportowej skierowano Jana do biura dyspozytora kosmoportu, gdzie dowiedział się, że ze względu na wyjątkową sytuację nie będzie mógł w ciągu najbliższej doby dotrzeć na miejsce przeznaczenia, albowiem wszystkie pojazdy księżycowe oddano do dyspozycji służby śledczej. Jana umieszczono w klitce, zwanej szumnie apartamentem dla gości i polecono mu czekać cierpliwie na dalsze polecenia. Nie mając nic lepszego do roboty, usiadł w przydzielonym mu pokoiku i zaczął przeglądać przywiezione z Ziemi czasopisma.
Po kilkunastu minutach zapukano do drzwi. Do pokoju wszedł dyspozytor.
— Przepraszam, jeśli przeszkadzam — powiedział bardzo grzecznie. — Właśnie skończyłem służbę… Pojęcia pan nie ma, co się tutaj działo po wczorajszym incydencie. Byłem tak zajęty, że po prostu nie miałem nawet czasu śledzić szczegółów tej afery. Sądzę, że może… pan zechce uchylić rąbka tajemnicy służbowej… To znaczy, oczywiście, żartuję… Po prostu może pan wie coś ciekawego, o czym może pan mówić. Bo tutaj też właściwie niewiele wiemy…
— A skądże ja?… — zdziwił się szczerze Jan. — Jeżeli, jak pan mówi, wy tu niewiele wiecie, to ja tym bardziej nie wiem, przecież dopiero co przyleciałem i siedzę tu zupełnie niepotrzebnie, a miałem niezwłocznie zameldować się w stacji B–15…
Dyspozytor uśmiechnął się jakoś dziwnie, milczał przez chwilę, wreszcie ciekawość widać przeważyła.
— Ja pana jeszcze raz bardzo przepraszam… Rozumiem, że nie wolno panu z nikim o tych sprawach rozmawiać… Ponieważ jednak major dzwonił dwa razy i pytał o pana, więc domyśliłem się, że przybywa pan do nas w związku ze sprawą porwania.
— Jaki major?
— Major Netz z tutejszej placówki Kosmopolu. Właśnie przed kilkoma minutami dzwonił po raz drugi i powiedział, że już tu leci i żeby pana w żadnym wypadku nigdzie stąd nie wysyłać.
— To chyba pomyłka! Jestem biofizykiem i z tą sprawą nie mam nic wspólnego!
— No, trudno, niczego się od pana nie dowiem… Ale też z pana służbista! — uśmiechnął się dyspozytor, kierując się ku wyjściu. — W każdym razie przekazałem panu polecenie majora. Proszę nie oddalać się z pokoju. Gdy tylko przyleci, skieruję go tu do pana. Dobranoc.
Teraz dopiero Jan zaczął kojarzyć poszczególne niejasne dla niego dotąd wydarzenia w jedną logiczną całość. Jeśli rzeczywiście dyspozytor nie bierze go za kogoś innego, to swój nagły przylot na Księżyc Jan zawdzięcza władzom śledczym, którym widocznie jest tu do czegoś potrzebny i to najwyraźniej w związku z wczorajszym porwaniem.
Kosmopol ma prawo powoływania do współpracy cywilnych specjalistów z różnych dziedzin — o tym powszechnie wiadomo. Jednakże Jan nie spodziewał się, że może się to odbywać w taki sposób. Ostatecznie mógł sobie wytłumaczyć to wszystko, co dotyczyło sposobu przyzwania go tutaj; mogło chodzić o zachowanie najściślejszej tajemnicy co do jego udziału w akcji przeciw porywaczom. Tylko w żaden sposób nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie — po licha im do tego potrzebny biofizyk? A może nie biofizyk, lecz po prostu on, właśnie on, konkretnie Jan L.?
Głośne pukanie wyrwało Jana z drzemki. Wstał szybko z fotela i powiedział „proszę!” Do pokoju wszedł nieduży, energiczny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Bez wstępów wylegitymował się Janowi, potem położył na stoliku przyniesioną plastykową teczkę i usiadł na skraju tapczanu.
— Proszę spocząć, to potrwa dłużej — powiedział, uśmiechając się ledwie dostrzegalnie. — Przepraszam w imieniu Kosmopolu za tę całą maskaradę i za tak gwałtowne „porwanie” pańskiej osoby… Mam nadzieję, że wkrótce rozgrzeszy nas pan z tego postępowania. Sprawa jest znacznie grubszego kalibru, niż może pan sobie wyobrazić na podstawie oficjalnych komunikatów. Nie mogę panu w tej chwili wyjaśniać, dlaczego właśnie pana tu sprowadziliśmy. Nie wtajemniczę pana także w kulisy sprawy. Mogę przekazać panu jedynie to, co jest niezbędne do wykonania zadania, jakie dla pana przewidzieliśmy w naszym planie działania.
Na pewno słyszał pan już trochę o wydarzeniach ostatniej doby. Tu, na Księżycu, nie były one tajemnicą prawie od samego początku, staraliśmy się jednak, aby jak najpóźniej dowiedziano się o nich na Ziemi. To znaczy, aby nie poruszać zbytnio opinii publicznej, dopóki nie chwycimy sprawy mocno w ręce… Były jeszcze i inne powody do utrzymania tego w tajemnicy, ale o tym już nie mogę mówić. Wielu rzeczy domyśli się pan sam w trakcie wykonywania zadania.
Na czym będzie ono polegało, dowie się pan za chwilę. Tu, w tej teczce jest szczegółowa instrukcja. Musi pan zapoznać się z nią w ciągu najbliższych dwudziestu godzin, a następnie oddać mi ją, nie pokazując nikomu. Najlepiej, jeśli pan nie będzie jej w ogóle wypuszczał z ręki przez cały czas. I proszę dokładnie zamykać się w pokoju. Ponadto proszę odpocząć i przygotować się do dalszej, kilkudniowej co najmniej podróży po Księżycu. Teraz jeszcze kilka wyjaśnień…
Major wydobył z teczki mapę wycinka powierzchni księżycowej, pokreśloną czerwonymi liniami i strzałkami.
— Od jutra będzie pan występował jako konserwator urządzeń automatycznych na bezludnych stacjach księżycowych oraz w bazach, chwilowo pozbawionych personelu. Jak panu wiadomo zapewne, po Księżycu krąży kilkudziesięciu takich inżynierów konserwatorów, dokonujących okresowych przeglądów i naprawiających uszkodzone urządzenia. Mają oni wyznaczone trasy, po których posuwają się przy użyciu specjalnych wozów technicznych, z odpowiednimi narzędziami i częściami zamiennymi. Proszę się nie przejmować, jeśli nawet nie ma pan pojęcia o automatyce i elektronice. Nie spodziewamy się po panu żadnych rewelacyjnych wyników w tej dziedzinie. Dostanie pan zresztą, jak każdy konserwator, dwa automaty specjalistyczne. Są to człekopodobne roboty, z których jeden pełni obowiązki kierowcy wozu technicznego, a obydwa nieźle potrafią bez niczyjej pomocy sprawdzić funkcjonowanie typowych urządzeń i naprawić najpospolitsze uszkodzenia. Zatem strona techniczna może pana nic nie obchodzić. Proszę tylko powoli, bez pośpiechu i systematycznie objechać według harmonogramu te wszystkie stacje, które zaznaczyłem na mapie. Roboty znają swoje obowiązki oraz drogi, którymi będziecie się poruszać.
— To wszystko? — wtrącił Jan, nie bardzo wciąż pojmując, o co tu chodzi.
— Tego nie mogę powiedzieć, bo… nie wiem — uśmiechnął się major tajemniczo. — To akcja eksperymentalna. Być może skończy się na objechaniu kilku stacji, ale sądzę, że raczej nie… Podkreślam, to są wszystko stacje bezzałogowe, choć niektóre z nich są przystosowane do ciągłego przebywania w nich ludzi. Pana zadaniem jest przekonać się, czy w istocie wszystkie one są bezludne. Tam są zapasy powietrza, wody, żywności… Teraz pan rozumie?
— Tak, domyśliłem się już wcześniej. Nie wiem jedynie, co powinienem robić, jeśli okaże się, że w jednej ze stacji zamieszkali poszukiwani przestępcy ze swym zakładnikiem?
Major nie od razu odpowiedział. Patrzył przez chwilę na Jana, jakby szukając w myślach odpowiednich sformułowań.
— Obawiam się, że nie zdoła pan niczego w takiej sytuacji przedsięwziąć. Nie będę taił, że misja kryje w sobie pewne ryzyko, jednak są powody pozwalające nam przypuszczać, że ryzyko to nie jest aż tak duże, jak mogłoby się wydawać komuś nie wtajemniczonemu w istotę sprawy… Przepraszam, tak mi się to jakoś mętnie powiedziało, ale niestety, nie mogę tego panu jaśniej wyłożyć. Proszę mieć do nas zaufanie. Nie wysyłamy pana na zgubę, tego nie wolno nam robić nawet w sytuacji tak krańcowo dramatycznej, jak ta… Powiem jeszcze, że i dla powodzenia naszego planu i dla pana — tym lepiej, im mniej będzie pan wiedział o sprawie.
— Hm… — zastanowił się Jan. — Czy mógłbym… ewentualnie… wycofać się z udziału w tym… eksperymencie?