Выбрать главу

— Ma pan prawo, oczywiście! Jednakże bardzo proszę, aby pan tego nie robił. Są pewne powody, dla których właśnie pan jest najodpowiedniejszym kandydatem do tej roli.

— Cóż mam zatem robić, jeśli porywacze zatrzymają mnie w jednej ze stacji?

— Nic. Proszę dać się zatrzymać, nie stawiając oporu.

— I przekonać ich, że jestem konserwatorem?

— O ile się to panu uda. To nie jest istotne. Myślę jednak, że rozszyfrują pana od razu. Polegamy na pańskiej inteligencji. Sprawdzaliśmy pana akta i wiemy o kilku sytuacjach, w których wykazał pan pewne korzystne walory… Od chwili kiedy zatrzymają pana porywacze, może pan robić i mówić wszystko, co się panu podoba, nie narażając się im oczywiście. Może pan opowiedzieć, że Kosmopol powołał pana do tej akcji, a nawet dać się pozornie zwerbować przeciwnikowi, jeśli wyniknie z sytuacji taka możliwość…

Jan ze zdumieniem patrzył na majora, który jednak mówił to zupełnie poważnie.

— O ile dobrze zrozumiałem, to… nic nie rozumiem! — powiedział Jan i dopiero po chwili spostrzegł, że niechcący strawestował sentencję przypisywaną Sokratesowi. — Czyżby moja misja polegała na tym, że mam dać się uwięzić?

— Powiedziałem, że wielu rzeczy domyśli się pan sam. I proszę — jedną sprawę już na wstępie sam pan sobie wyjaśnił! — roześmiał się major. — O to mniej więcej chodzi. Musi pan znaleźć się we wnętrzu stacji.

— Coś w rodzaju „żywej torpedy” — mruknął Jan pod nosem.

— Co pan mówi?

— Nic, tak tylko, do siebie… Chciałbym zadać jeszcze kilka pytań. Po pierwsze, czy pan, majorze, orientuje się, o co właściwie chodzi porywaczom? Dlaczego uprowadzili tego właśnie człowieka? Czy to ktoś bardzo ważny? I w ogóle, czy pan wie, o co toczy się ta cała gra?

— Oczywiście że wiem… — Twarz majora spoważniała, spochmurniała nawet. — Nie powiem panu tego, ale mogę zapewnić, że gra toczy się o największą stawkę. Największą, tak! A ten uprowadzony… Owszem, w pewnym sensie to ktoś bardzo ważny, choć prawie nikomu nie znany…

Trasa, którą wyznaczyliśmy dla pana, nie obejmuje wszystkich stacji w tym rejonie. Jeśli więc oni nawet będą przejmowali pańskie radiowe meldunki do bazy, to do ostatniej chwili nie będą pewni, czy nie ominie pan tej stacji, w której się ukryli. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że siedzą w jednej z pięciu lub sześciu stacji, które są najlepiej wyposażone… Zaznaczyłem je na mapie, proszę ich w żadnym wypadku nie pominąć.

— Dlaczego zatem nie zrobicie obławy i nie wyłuskacie ich stamtąd?

— Proszę wziąć pod uwagę, że oni mają u siebie tego Binxa. Na razie pokładają w nim wielkie nadzieje, ale w pewnej chwili może im przestać na nim zależeć i będą osłaniali się nim jak tarczą. Obecnie zależy im na spokoju i dobrym ukryciu. Nie możemy dopuścić, by ten spokój osiągnęli.

— Myślałem początkowo, że to ucieczka zwykłych kryminalistów…

— My też w pierwszej chwili myśleliśmy podobnie. Jednak Księżyc jest najmniej odpowiednim miejscem do ukrywania się przestępców. Wbrew pozorom, na Ziemi czuliby się o wiele bezpieczniej. Biorąc to pod uwagę, sprawdziliśmy przede wszystkim, kto to jest Harry Binx. Okazało się, że jest on kluczem do całej zagadki, choć nie od razu udało się nam to stwierdzić. Porywacze, którzy wcześniej odkryli jego tożsamość z człowiekiem o innym nazwisku, starannie zacierali ślady, by nikt inny po nich tego nie dociekł. Możliwe, że są przekonani, iż nie wiemy tego do dziś i na takim przeświadczeniu opierają poczucie względnego bezpieczeństwa. To znaczy, zdają sobie sprawę, że ich ścigamy jako porywaczy, lecz sądzą, że nie przywiązujemy do tej sprawy takiej wagi, na jaką ona zasługuje… Więcej, niestety, nie wolno mi powiedzieć, bo to mogłoby zakłócić przebieg naszej akcji.

Major rozłożył ręce i uśmiechnął się przepraszająco, po czym zawiązał tasiemki plastykowej teczki i podał ją Janowi.

— W porządku. Pan mnie w to pakuje, pan też będzie mnie z tego wyciągał — powiedział Jan, siląc się, aby wypadło to możliwie dowcipnie i beztrosko.

Kiedy jednak major znalazł się za progiem, Jan poczuł niedwuznaczne mrówki na grzbiecie…

II

Księżycowy samochód poruszał się dość szybko po przetartym szlaku. Jan, rozparty na tylnym siedzeniu, widział przed sobą — pomiędzy masywnymi korpusami dwóch robotów — wycinek księżycowej panoramy. Nie znał tych okolic, kazał więc jednemu z robotów podawać głośno nazwy mijanych obiektów i widocznych większych kraterów. Robot kierowca znał je wszystkie doskonale, widać wielokrotnie już przemierzał tę trasę. Drugi robot tkwił bez ruchu obok kierowcy, tylko od czasu do czasu wymierzonymi, mechanicznymi ruchami regulował coś na desce rozdzielczej pojazdu.

Jan, który w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin wędrował nieustannie od stacji do stacji, wykorzystywał na drzemkę każdy równiejszy odcinek trasy, gdy pojazd sunął kołysząc się z lekka na miękkich amortyzatorach.

Obudziło go delikatne potrząsanie za ramię. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą postać robota.

— Przepraszam, panie inżynierze. Jesteśmy przed stacją Arthemis — powiedział robot, otwierając drzwi pojazdu.

Jan sprawdził wskaźnik powietrza, dociągnął pas na swym ubiorze księżycowym i spojrzał pytająco na robota.

— To jedna z najpiękniej położonych baz księżycowych — powiedział robot, jakby cytując przewodnik turystyczny. — Założona w końcu ubiegłego wieku, wielokrotnie modernizowana, służyła jako baza centralna wielu wyprawom selenograficznym, badającym ten rejon powierzchni Srebrnego Globu. Obecnie od dwóch lat nie zamieszkana…

— Dobrze, dobrze… — przerwał mu Jan, wysiadając z pojazdu. Z przyjemnością rozprostował nogi, przeszedł kilkadziesiąt metrów w kierunku stacji i znalazłszy niewielki odłam skalny, przysiadł na nim, by obejrzeć to reklamowane cudo.

Stacja Arthemis wyglądała rzeczywiście malowniczo. Położona na stoku sporego wzniesienia wtapiała się w kamienisty krajobraz. Znaczna część jej kubatury użytkowej ukryta była w szerokiej, ukośnie biegnącej szczelinie, przecinającej stok. Do wrót stacji wiodła dość stroma, wąska droga, pokonująca w dwóch zakosach wysokość kilkudziesięciu metrów.

Jan wytężał wzrok, chcąc z tej odległości dostrzec jakiś ślad ludzkiej obecności — błysk światła w przejrzystej kopułce obserwacyjnej, jakiś ruch przy wejściu… Niczego takiego nie wypatrzył, choć przecierał kilkakrotnie hełm irchową ściereczką i wytężał wzrok. Po kilku minutach zawrócił do pojazdu, wsiadł i kazał jechać. Już w kabinie samochodu spostrzegł, że ma odpiętą jedną z zewnętrznych kieszeni skafandra. Zanim ją zapiął, sprawdził odruchowo zawartość. Brakowało irchy do przecierania szybki w hełmie, ale ponieważ pojazd w pędzie minął właśnie miejsce, gdzie Jan ją zgubił, więc machnął ręką na ten drobiazg.

Dojeżdżali do wrót tunelu śluzowego. Niebieskawoszary pył podłoża utrwalił tu dziesiątki śladów różnych pojazdów, odwiedzających stację od chwili jej powstania. Wszystkie ślady były oczywiście zupełnie wyraźne, jakby pozostawione przed chwilą. Tylko w miejscach, gdzie jedne przecinały drugie, można było stwierdzić, który był późniejszy. Pojazd zatrzymał się przed stalową bramą. Robot kierowca podszedł do dźwigni zamka i przesunął ją. Na wrotach zapłonęło zielone światło i po chwili odsunęły się one, wpuszczając pojazd do wnętrza.

W komorze śluzy zapłonęło światło. Jan patrzył przez chwilę na wskaźniki małej tablicy rozdzielczej. Ciśnienie i skład powietrza we wnętrzu stacji nie odbiegały od normy. Wskaźnik zapasu ciekłego powietrza wykazywał lekki ubytek poniżej maksymalnego stanu, ale to jeszcze nie świadczyło o obecności ludzi.