Aldez popatrzył na Jana niezdecydowanie. Nic nie mówiąc, otworzył przed nim drzwi pokoju, który, jak się Jan po chwili zorientował, służył mu za stanowisko dowodzenia. Wszedłszy do środka, Jan poczuł się jak Ali Baba w jaskini rozbójników, których było wprawdzie oprócz Aldeza tylko czterech, ale i to wystarczyło, aby Jan odczuł raz jeszcze nieprzyjemny dreszczyk na plecach.
Pod ścianą, jak posąg Heraklesa, stał Heron, w swych ołowianych buciorach, bawiąc się niedbale zginaniem i rozginaniem dość grubej metalowej rurki. Obok niego na krześle siedział wysoki blondyn, również nieźle zbudowany, choć przy Heronie wyglądał na cherlaka. Po drugiej stronie pokoju, na tapczanie, siedzieli dwaj młodzi ludzie o twarzach łudząco do siebie podobnych. Wszyscy czterej patrzyli z ciekawością na Jana.
— To ten glina? — spytał półgłosem jeden z bliźniaków.
— To mój stary znajomy. Porządny chłop. On tylko przypadkiem i przejściowo popadł między gliny — powiedział Aldez, klepiąc trochę zbyt mocno Jana po plecach. — Właśnie zadeklarował przystąpienie do spółki. Co wy na to?
— Ostrożnie, Pedro — powiedział Heron, głaszcząc wielką jak bochenek dłonią swoją stalową rurkę. — Ja bym mu nie ufał.
— Ja też — roześmiał się Aldez. — Ale zobaczymy, co ma do sprzedania. Powtórz no jeszcze, Jan, po co cię tu przysłali.
— Miałem zaproponować wypuszczenie Binxa w zamian za mnie.
— Mogłoby to oznaczać, że Kosmopol nie wie, kim jest Binx. Ale ja nie wierzę w taką możliwość. Na pewno ten jego wnuk poinformował ich przynajmniej o tym. Ciekawe, czy on wie więcej… Czy to wszystko, co miałeś zrobić?
— Tak, to wszystko.
— Niemożliwe. Ukrywasz coś jeszcze. Heron, spróbuj mu dopomóc, może jeszcze coś sobie przypomni!
Olbrzym zbliżył się do Jana i wykręcił mu boleśnie rękę. Jan wrzasnął głośniej, niż było konieczne i raz jeszcze zapewnił, że nie wie niczego więcej.
— Gdzie jest młody Binx? — Aldez dał znak Heronowi, a Jan znowu wrzasnął.
— Nie znam młodego Binxa! — powiedział z wyrzutem, rozcierając przegub dłoni. — Mógłbyś dać mi spokój, przecież chyba zdajesz sobie sprawę, że nie wtajemniczyli mnie w cały swój plan! Pierwszy raz słyszę o wnuku Binxa, a poza tym wydawało mi się, że już go znaleźliście!
— To był bluff… — powiedział Aldez. — Złapiemy go jednak. Ale i bez tego stary zacznie mówić. A ty zastanów się, czy chcesz mi pomóc, czy nie, bo potem będzie za późno. Nie masz wyboru. Jeśli Kosmopol wie, kim jest Binx, to wcześniej czy później ktoś wreszcie podejmie drastyczną decyzję: zaatakują nas. Zrozum, że tu nie chodzi już o życie kilku ludzi! Oni potrzebują jakiegoś moralnego uzasadnienia dla tej decyzji, rozumiesz? Gdybyśmy byli tylko zwykłymi porywaczami, można by ciągnąć sprawę dowolnie długo i nikt nie ośmieliłby się narazić życia zakładnika. Opinia publiczna nie jest poinformowana o prawdziwej sytuacji, dlatego Kosmopol na razie nie może rozprawić się z nami siłą, Mogliby przecież rozwalić tę stację razem z nami, ale wówczas nie mieliby żadnego dowodu, nie potrafiliby przekonać świata o naszych prawdziwych zamiarach, a zatem i o słuszności swych posunięć. To ich powstrzymuje i daje nam czas do działania. Ale, powtarzam, czas ten jest ograniczony. Zastanów się, Janie. Jedziemy na jednym wózku. Nie wyjdziesz stąd inaczej, jak tylko razem z nami. Albo nas wszystkich rozwalą. Więc pomyśl dobrze, przypomnij sobie wszystko.
— Masz chyba rację… Teraz widzę, że dałem się wrobić w paskudną sprawę. Teraz rozumiem, co miał na myśli ten major z Kosmopolu, kiedy powiedział, że macie tylko jedną szansę uzyskania przewagi… Tą szansą miał być pewnie młody Binx. Major powiedział jeszcze, że tej szansy na pewno wam nie da. Widocznie ma tego człowieka u siebie, pod dobrą opieką. A zatem pozostaje im tylko użycie siły, o ile wy, oczywiście, nie zechcecie dobrowolnie wydać Binxa.
— To jest nasza ostatnia karta w tej grze. Możemy zrobić to w każdej chwili i odpowiadać jedynie za porwanie. Kodeks nie jest tu zbyt surowy, a nie udowodnią nam nic ponadto — powiedział Aldez, pochmurniejąc wyraźnie. — Ale dość tych rozważań. Heron, odprowadź go i zamknij dobrze.
IV
Jan raz jeszcze przetrawiał wszystko, co zdołał sklecić z domysłów i strzępków informacji, jakie wyłowił z rozmów przeprowadzonych na stacji. Szajka Aldeza najwyraźniej traciła szansę. Ich plany, pomyślane jako błyskawiczna akcja, dawały dobre perspektywy powodzenia. Niespodziewane przeciągnięcie się sprawy kładło ją zupełnie. Aldez przegrywał wyścig z czasem, ponieważ stary Molton okazał się człowiekiem twardym i zawziętym. Teraz nawet próby torturowania Moltona przyniosłyby Aldezowi więcej szkody, niż pożytku, bo stanowiłyby dodatkowe obciążenie przed sądem.
Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, Aldezowi musi zależeć na tym, by nie zostawiać za sobą krwawych śladów. Myśl o tym pozwoliła Janowi odprężyć się nieco i przespać spokojnie. Kiedy się obudził, nowa myśl zepsuła mu ten dobry nastrój. Rozmyślając nadal nad celem, w jakim wysłano go tutaj, uprzytomnił sobie, że być może major chciał w ten sposób zdobyć świadka zamiarów Aldeza, aby przed sądem oskarżyć go nie tylko o porwanie kosmolotu… Jako tego drugiego po Moltonie świadka, Aldez mógłby chcieć pozbyć się Jana. Ostatecznie nie ma żadnego dowodu na to, że Jan dotarł do Arthemis… Całe śledztwo oparłoby się na zeznaniach Moltona, a to zbyt mało dla skrupulatnego sądu.
„Ale, wreszcie, major gwarantował mi w pewnym sensie bezpieczeństwo!” — pocieszył się Jan i zaczął rozmyślać, co by tu jeszcze powiedzieć Aldezowi, by do reszty zmącić jego i tak już zachwianą wiarę w sukces jego planów.
Raz jeszcze wrócił myślą do tej sprawy sprzed lat pięćdziesięciu. W miarę jak o tym rozmyślał, coraz to nowe strzępy informacji, napływające z jakichś zakamarków pamięci, uzupełniały obraz tamtych wydarzeń.
W kilka lat po podpisaniu układu o powszechnym i całkowitym rozbrojeniu, zniszczono, rozmontowano i unieszkodliwiono wszelkie środki masowego rażenia, głowice nuklearne, rakiety dalekiego zasięgu, wyrzutnie, miny atomowe… Jak wyrzut sumienia ludzkości pozostały jeszcze tylko te najgroźniejsze, najpotworniejsze w swych założeniach środki zniszczenia: najnowsza, tajemnicza i straszliwa broń, zwana potocznie „bronią D”, od słowa „dezintegracja”. Broń ta, której działanie opierało się na anihilacji materii, nie została nigdy nawet wypróbowana, jednak nikt nie miał wątpliwości co do jej koszmarnych skutków. Jak mówiono, sami twórcy tej broni przerazili się swego dzieła.
Jak wynikało ze skąpych informacji, które przeciekły do publicznej wiadomości, bomby „D” mogły samodzielnie pokonywać praktycznie dowolne odległości, korzystając z energii napędowej pochodzącej z anihilacji zawartego w nich ładunku stabilizowanej antymaterii. Mogły służyć jako pociski transkontynentalne, jako bomby orbitalne… Ich siła rażenia przekraczała wielokrotnie to, co osiągnięto kiedykolwiek: mogły służyć do niszczenia całych krajów, być może nawet i kontynentów. Trzeba przyznać, że jedyną wprawdzie, ale za to decydującą korzyścią wynikającą z tego szatańskiego wynalazku było właśnie przyśpieszenie pełnego rozbrojenia…
W ogłoszonym wówczas komunikacie Międzynarodowej Komisji Rozbrojenia odnotowano:
— „Broń — «D», w ilości 372 jednostek, ze względu na swe właściwości jest z natury rzeczy niezniszczalna i nie istnieje żaden sposób jej unieszkodliwienia lub wykorzystania w innych, niż niszczycielskie, celach. Z uwagi na to, wymienione jednostki broni «D» zostaną zabezpieczone w sposób specjalny w terminie późniejszym. O dokonaniu tego społeczeństwo zostanie poinformowane osobnym komunikatem”.